Zdjęcie: Teatr Polski
„Życie
powinniśmy traktować z pewnym dystansem”
Z Teresą
Kwiatkowską, aktorką Teatru Polskiego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Który
repertuar jest pani bliższy: komediowy czy dramatyczny?
Chyba jednak komediowy. Wtedy od razu otrzymuję od widza
sygnał, że coś się podoba lub nie. Aktor traktuje to jako zapłatę za ciężką
pracę, jaką wykonał. Zresztą granie w komediach wcale nie jest łatwe. Nie od
dzisiaj wiadomo, że o wiele trudniej jest kogoś rozśmieszyć niż doprowadzić do
łez.
Czy
podział repertuaru teatralnego właśnie na dramatyczny i komediowy nie wydaje
się pani sztuczny? Często bowiem bywa tak, że to co dramatyczne okazuje się
śmieszne i odwrotnie.
Te dwa elementy powinny współistnieć ze sobą. W
komedii nigdy nie ma tak, że od początku do końca się śmiejemy. Zawsze pojawi
się moment refleksji, spowolnienia akcji. Dobrze jest jeżeli widz w ciągu
dwugodzinnego przedstawienia otrzyma różne rodzaje emocji.
Jest
pani absolwentką wrocławskiej PWST. Dlaczego wybór padł akurat na tę uczelnię?
Pochodzę ze Szczawna Zdroju i do stolicy Dolnego
Śląska miałam najbliżej. Za pierwszym razem zdawałam do Łodzi, ale się nie
dostałam. W związku z tym spróbowałam
swoich sił we Wrocławiu i się udało.
Zadebiutowała
pani rolą Ani w „Wiśniowym sadzie” w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego, w
Teatrze Dramatycznym w Płocku. Czy właśnie tak wyobrażała pani sobie swój
debiut?
Absolutnie nie. Przyszłam do tego teatru i dostałam
właśnie tę rolę. Moim jedynym pragnieniem w tamtym czasie było to, żeby jak
najwięcej grać. Dostałam rolę Ani, co oczywiście bardzo mnie ucieszyło. W końcu
mówimy o Czechowie, autorze z najwyższej półki. Do tego świetny reżyser
Wojciech Kępczyński, który w tej chwili jest dyrektorem Teatru Muzycznego Roma.
W ogóle kiedy zaczęłam pracę ze starszymi kolegami, szybko przekonałam się, ile
jeszcze pracy przede mną. Później przyszedł czas na komediową rolę, a więc
diametralnie inną od tej. Wszystko to działo się jeszcze w pierwszym sezonie
mojej pracy, czego zwieńczeniem była pierwsza nagroda aktorska, którą
otrzymałam.
Ma
pani na swoim koncie mnóstwo ról. Wśród nich między innymi ta w przedstawieniu
„Dwoje” w reżyserii Artura Hofmana, u boku Henryka Machalicy. Jak pani wspomina
współpracę z tym aktorem?
Są to cudowne wspomnienia. Próbowaliśmy tę sztukę u
Artura Hofmana w domu, w Warszawie. Było to połączenie pracy i towarzyskiego
spotkania, wypełnionego anegdotami Artura i Henryka. Henryk Machalica był
fascynującym aktorem, cudownym człowiekiem i dżentelmenem w każdym calu. Nigdy
nie pozwolił mi zapłacić rachunku, a często chodziliśmy na obiad lub kolację do
restauracji. Był to swego rodzaju oddech po ciężkich próbach. Zresztą to nie
był nasz jedyny wspólny projekt. Po latach spotkaliśmy się przy okazji premiery
„Śmierć komiwojażera” w Opolu i bardzo się polubiliśmy.
Oprócz
ról dramatycznych ma pani na swoim koncie także muzyczne. Warto w tym miejscu
wspomnieć chociażby rolę Gołdy w „Skrzypku na dachu” w Operze Nova w
Bydgoszczy. W jaki sposób należy połączyć śpiewanie i granie, aby wypadły na
scenie równie dobrze?
Trzeba dobrze grać i dobrze śpiewać (śmiech).
„Skrzypek na dachu” jest wystawiany przez teatry operowe, ale przecież nie jest
to opera, tylko musical. A moja skala głosu pozwala mi na śpiewanie partii
Gołdy. Obowiązkiem aktora jest zagrać piosenkę, a nie zaśpiewać. Tego nauczył
mnie Aleksander Bardini.
Rolą,
którą pani ceni najbardziej jest podobno ta z „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Zdecydowanie. Zagrałam tam siostrę Ratched i
zawodowo była to dla mnie szalenie ważna rola. Reżyserem był Wojciech Adamczyk,
z którym pracowało mi się cudownie. Spektakl miał w Bydgoszczy swoich wiernych
fanów, którzy przychodzili na niego nawet po kilkanaście razy. Jeżeli chodzi o
moje doświadczenie zawodowe, śmiało mogę stwierdzić, że był to milowy krok.
Wtedy właśnie stałam się dojrzałą aktorką.
Pracowała
pani w kilku teatrach w całej Polsce. Do której sceny ma pani największy
sentyment?
Przez dwa sezony byłam w teatrze opolskim. Wszyscy
zrobili tam na mnie niesamowite wrażenie. Dużo ról i olbrzymia scena, której na
początku bardzo się bałam, a którą do dnia dzisiejszego lubię. Z żadnym
teatrem, w którym przyszło mi występować, nie mam złych wspomnień. O każdej
scenie mogę powiedzieć zarówno coś dobrego, jak i złego. Tak jest zresztą
zawsze jeżeli człowiek ma pewne wymagania wobec swojego miejsca pracy.
Do
zespołu Teatru Polskiego w Poznaniu dołączyła pani w 2004 roku. Jak do tego
doszło?
Paweł Szkotak reżyserował w Bydgoszczy
przedstawienie „Rodzina wampira”, gdzie zagrałam główną rolę. Dobrze nam się
razem pracowało i kiedy został tutaj dyrektorem, zaproponował mi współpracę. Na
początku trochę się wahałam, ale w końcu stwierdziłam, że jednak spróbuję.
Moją
ulubioną pani rolą jest ta z „Samobójcy” Grigorija Lifanowa. Według mnie
została tam pani idealnie obsadzona. Zgodzi się pani ze mną?
Nie do końca. Wielokrotnie słyszałam od różnych
osób, że moja bohaterka jest podobna do mnie, co nie do końca jest prawdą. Oczywiście
ma ona dużo moich cech, ale ostateczny kształt nadał jej reżyser.
Zupełnie
inną postać gra pani w „Ich czworo. Obyczaje dzikich” Agnieszki
Korytkowskiej-Mazur. Pani bohaterka zostaje w pewnym momencie poniżona przez
mężczyznę. Trudno było zagrać taką postać? Jeżeli tak, to na czym ta trudność
polegała?
Na tym, żeby znaleźć taki środek aktorski, który
pokazałaby to upokorzenie. Długo zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób to
zrobić. W końcu zaproponowałam takie rozwiązanie. Dzieje się to w scenie, kiedy
przytulam się do Piotra B. Dąbrowskiego. Udało się nam się stworzyć efekt,
który pozostawia swego rodzaju niesmak. Z kolei całą formę temu przedstawieniu
nadała rzecz jasna Agnieszka Korytkowska-Mazur.
W
Poznaniu najbardziej kojarzona jest pani z „Gąską”, za którą otrzymała pani nagrodę
na Międzynarodowym Festiwalu Komedii „Talia”. Czy takie nagrody mają dla pani
duże znaczenie?
Oczywiście jest to bardzo miłe. Niemniej traktuję to
jako swego rodzaju dodatek. „Gąskę” lubię przede wszystkim dlatego, że jest to
bardzo dobry tekst, gdzie wszystkie role zostały świetnie napisane. Przy okazji
publiczność ma okazję pośmiać się i wzruszyć zarazem, a my podczas oklasków
czujemy, że przedstawienie się podoba. Zresztą zagraliśmy je już ponad sto
razy.
Z
zupełnie innym rodzajem pracy przyszło się pani zmierzyć przy okazji premiery
„Balladyny” Krzysztofa Garbaczewskiego. Trudniej gra się w teatrze, kiedy
większość czasu spędza się z tyłu sceny, praktycznie w ogóle nie widząc przed
sobą widowni?
Nie jest to nic nadzwyczajnego. W tym przypadku trzeba
używać innych, mniejszych niż zwykle środków wyrazu. Najważniejsze w tej pracy
było dogadanie się z reżyserem, jakich środków i rodzaju ekspresji użyć.
Zresztą praca z Krzysztofem okazała się fascynująca, ponieważ jest on nieco
„szalonym” reżyserem.
Można
panią oglądać również w „Piszczyku”. Dlaczego poznańska publiczność przyjęła to
przedstawienie tak entuzjastycznie?
Po prostu jest to bardzo dobry, mądry tekst o Polsce
po 89 roku. Mało jest takich tekstów, a nam trafiła się perełka. Jest tam i
żart i wnikliwa obserwacja naszego życia politycznego i obyczajowego. No i
wszyscy oczywiście świetnie to gramy.
Pani
mężem jest aktor Teatru Polskiego, Wojciech Kalwat. Jak to się stało, że
państwa drogi się zeszły?
Poznaliśmy się jeszcze w szkole teatralnej. Wojtek
kończył studia, a ja dopiero zaczynałam. Stanowimy pewien ewenement w
środowisku aktorskim, ponieważ mamy ponad trzydziestoletni staż małżeński.
Obydwoje jesteśmy zodiakalnymi Baranami, więc mamy dość wybuchowe temperamenty.
Z drugiej strony, jeżeli jest się z człowiekiem, który rozumie, że nie zawsze
przynosi się do domu pozytywne emocje, łatwiej jest pomóc sobie nawzajem. Kiedy
mąż ma jakieś dylematy zawodowe, rozumiem go. Z kolei kiedy ja pracują więcej,
mąż nie ma o to pretensji. Zresztą zawsze twierdził, że tajemnicą naszego długiego
związku jest to, że jest on cierpliwy (śmiech). Natomiast ja bym dodała do tego
jeszcze naszą wspólną pasję, a więc teatr. Jest on dla nas pewnym spoiwem. Lubimy
to co robimy.
Gdyby
miała pani wybrać jednego aktora Teatru Polskiego, wyłączając męża, z którym
rozumie się pani na scenie praktycznie bez słów, to kto by to był?
Chyba nie ma kogoś takiego. Szanuję swoich kolegów i
koleżanki, ale każdy z nas ma inną wyobraźnię, inaczej widzi pewne rzeczy. To,
co ja uważam za złe, inny weźmie za dobre i odwrotnie. Nieraz bywa tak, że
zagrałabym coś szybciej, z kolei mój partner sceniczny wolniej. Inna sprawa, że
nie jest dobrze, kiedy wszyscy się ze sobą zgadzają. Wtedy stoimy w miejscu.
Zdarza się, że z reżyserem rozumiemy się bez słów, jeśli pracujemy z nim
kolejny raz.
Na
scenie sprawia pani wrażenie osoby wesołej, otwartej. W życiu prywatnym też tak
jest?
Oczywiście, że tak. Uważam, że życie powinniśmy
traktować z pewnym dystansem, przymrużeniem oka. Z kolei w pracy staram się być
profesjonalna, wymagać zarówno od siebie, jak i od innych. Wtedy zdarzają się momenty,
kiedy kończy mi się poczucie humoru. Praca oparta tylko i wyłącznie na żartach
denerwuje mnie.
Ostatnim
przedstawieniem, w którym miała pani okazję zagrać jest „Opera za trzy grosze”.
Jest to swego rodzaju podróż sentymentalna, ponieważ to już pani trzecie
podejście do tej sztuki.
Tak, dwukrotnie grałam
Polly, teraz z kolei panią Peachum. Ale każdy spektakl mimo tej samej muzyki i
tekstu jest inny. Co ciekawe, pisałam również pracę magisterską na temat „Opery
za trzy grosze”. Można powiedzieć, że gram tę sztukę całe życie (śmiech).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz