„Prawdziwy,
profesjonalny teatr zawsze łączy ludzi”
Z Marią
Pakulnis i Mirosławem Kropielnickim,
odtwórcami głównych ról w spektaklu „Seks dla opornych” oraz reżyserką Bożeną Borowską-Kropielnicką rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Dlaczego
postanowiliście Państwo wystawić „Seks dla opornych”?
Maria
Pakulnis: Przede wszystkim dlatego, że jest to sztuka bardzo
rzadko wystawiana na polskich scenach. Inny powód jest taki, że znamy się we
trójkę od ponad dwudziestu lat. Nasza przyjaźń rozpoczęłasię bodajże w 1995
roku. Przyjechałam wtedydo Poznania, żeby zobaczyć przedstawienie „Kuglarze i
wisielcy”, w reżyserii mojego męża Krzysztofa Zaleskiego. Szybko złapaliśmy wspólny
język, zaczęliśmy spędzać razem wakacje i często się odwiedzaliśmy. W życiu tak
czasem bywa, że spotykasz kogoś wyjątkowego niespodziewanie. Tak właśnie było w
naszym przypadku. W tej chwili śmiało mogę powiedzieć, że ci ludzie są dla mnie
jak rodzina. Bardzo się cieszę, że po tylu latach udało nam się stworzyć
wspólny projekt, o którym myśleliśmy od dawna.
Mirosław
Kropielnicki: Żałujemy tylko, że nie dożył tego
momentu mąż Marysi. Był to wspaniały człowiek, wielki reżyser i nasz
przyjaciel.
Kiedy
słucham Pani wspomnień o mężu czuję, że podświadomie gra Pani również dla
niego. Można powiedzieć, że to przedstawienie jest swego rodzaju prezentem.
M.P.:
Oczywiście. Zresztą jak może być inaczej, skoro w tekście mamy fragmenty
mówiące o tym, co w życiu najważniejsze, a więc domu i rodzinie.
M.K.:
I właśnie z tego powodu zrobiliśmy ten spektakl. Ten tekst od początku bardzo
nam się spodobał i można powiedzieć, że jest dla nas stworzony. Błyskotliwy,
inteligentny, mówi o ludzkich problemach w sposób bezpośredni. Takich
przedstawień robi się dzisiaj bardzo mało, niestety. Żeby nie powiedzieć, w
ogóle. Jak pan zauważył sprzedajemy 700, 800 biletów w ciągu weekendu, jest
pełna sala, a ludzie po wyjściu są szczęśliwi.
Zagraliście
państwo już kilka spektakli, kolejne będą w marcu. Czy na widowni zasiadają
ludzie w różnym wieku?
M.P.:Zdecydowanie.
Kiedy przychodzą młodsze osoby, zabierają ze sobą rodziców oraz znajomych i to
jest niesamowite. Można pokusić się o stwierdzenie, że jest to ponadpokoleniowy
spektakl. Młodzi, będący na początku swojej drogi życiowej, oglądają w nim obraz
tego, co ich czeka. Chcemy pokazać, że należy doceniać to, co się ma pod nosem.
Tymczasem w dzisiejszych czasach już po pierwszej kłótni wszyscy składają pozew
o rozwód. Rzadko kiedy ktoś chce podjąć walkę i rozmawiać z drugą osobą.
M.K.:
I nie chodzi tutaj o rozmowę przez facebooka, tylko w cztery oczy.
Przedstawienie
grane jest w Ośrodku Kultury Gminy Suchy Las. Dlaczego wybór padł akurat na to
miejsce?
Bożena
Borowska-Kropielnicka: Długo zastanawialiśmy się nad tym
gdzie moglibyśmy tę sztukę wystawić. Tak się zdarzyło, że nasza koleżanka, która
pracowała kiedyś w jednym z teatrów, jest tutaj zastępcą dyrektora. Przyjechaliśmy,
obejrzeliśmy to miejsce i stwierdziliśmy, że spróbujemy. Jest to nasza własna
produkcją, którą od początku do końca zrobiliśmy sami. Oczywiście z pomocą
pewnego mecenasa sztuki, którego nazwiska nie możemy wymienić. Scenografem jest
Ewa Strebejko-Hryniewicz, wybitna specjalistka w tej dziedzinie, mieszkająca na
co dzień w Poznaniu. Chcieliśmy to zrobić profesjonalnie, ponieważ inaczej nie
potrafimy. Tak, żeby widz wchodząc do środka,nie miał poczucia, że jest to
jakaś amatorszczyzna. Przy okazji, wspólnie z mężem, zrobiliśmy sobie mały
prezent na dwudziestą piątą rocznicę naszego ślubu, która przypadała w
sierpniu. Jednak w trakcie prób zupełnie o tym zapomnieliśmy i dopiero teść nam
o tym przypomniał. A więc proszę sobie wyobrazić, jak bardzo pochłonęła nas ta
praca. Zresztą nasi znajomi często wspominali, że chcieliby pójść do teatru na
przedstawienie, które byłoby dla nich. W związku z tym zaczęliśmy myśleć jaki
tekst mógłby trafić zarówno do nich, jak i do osób pochodzących z różnych
środowisk. Taki, który dałby im receptę na życie oraz zadałkilka ważnych pytań.
M.K.:
Prawdziwy, profesjonalny teatr zawsze łączy ludzi. Niezależnie od
wykształcenia, wykonywanego zawodu czy sposobu patrzenia na świat. Nie może być
tak, że widz nie wie co ogląda i dlaczego reżyser pokazał to w taki, a nie inny
sposób.
B.B-K.:
My nie chcemy widza straszyć, tylko dawać nadzieję. I mamy wrażenie, że nasz
spektakl jest na tyle barwny i różnorodny, że każdy widz będzie mógł się w nim
przejrzeć niczym w odbiciu lustrzanym.
Stanisława
Celińska w jednym z wywiadów powiedziała, że aktor użycza bohaterowi własnych
przeżyć i emocji i z tego wszystkiego składa postać. Czy Alice i Henry,
bohaterowie „Seksu dla opornych”, są w jakimś stopniu do państwa podobni?
M.P.:
Stanisława Celińska nie powiedziała niczego odkrywczego. Nie wyobrażam sobie,
żeby aktor nie użyczał swojej postaci emocji i przeżyć zaczerpniętych z
własnego życia. W przypadku naszych bohaterów jest dokładnie tak samo. Alice ma
trochę moich cech, z kolei Henry w jakimś stopniu przypomina Mirka. To my
tchnęliśmy życie w naszych bohaterów. Oczywiście możemy się zgadzać lub nie z
ich wyborami. Natomiast każda z postaci ma cząstki nas samych, pochodzące z różnych etapów naszego życia.
Ta
sztuka była ostatnio wystawiona chociażby w Teatrze Polonia w Warszawie. Czy
oglądali państwo tę wersję?
M.P.:
Nie i moim zdaniem dobrze, że tak właśnie się stało. Dzięki temu nie musieliśmy
się na nikim wzorować. Stworzyliśmy wszystko po swojemu i jest to nasze własne
odczytanie tekstu. Zresztą nie sądzę, żeby obejrzenie warszawskiej wersji mogło
nam jakoś specjalnie pomóc w pracy.
Ma
pani na koncie wiele różnorodnych ról, zarówno filmowych, jak i teatralnych. W
związku z tym chciałbym zapytać o to, czy dostrzega pani różnicę pomiędzy
teatrem współczesnym, a tym sprzed kilku lat?
M.P.:Oczywiście,
że dostrzegam. Jednak nie chciałabym mówić, że jest to zmiana na lepsze lub na
gorsze. Na pewno kiedyś teatr był miejscem spotkań. Człowiek szedł na próbę,
dyskutował z reżyserem, kolegami. I w ten, często burzliwy, sposób powstawało przedstawienie.
Co istotne miałam wtedy również swoich mistrzów. Były to osoby, które
podziwiałam, chciałam się od nich jak najwięcej nauczyć. Po prostu chłonęłam od
nich wiedzę. Chętnie zostawałam po próbach, żeby z nimi porozmawiać. Czułam, że
bez tego nie będę w stanie być lepsza w tym zawodzie. W tej chwili brakuje mi
tych mistrzów.
Występuje
pani zarówno w teatrach państwowych, jak i prywatnych. W tych drugich gra się
przede wszystkim farsy, ponieważ publiczność często nie chce oglądać rzeczy
poważnych. Smuci panią taka sytuacja?
M.P.:Teatry
państwowe często nie muszą się martwić, że nasze publiczne pieniądze wydawane
są na sztuki, które kosztują gigantyczne pieniądze. Po czym po kilkunastu
przedstawieniach schodzą z afisza. I co z tego, że był to na przykład poważny
repertuar. Teatr nie jest tylko dla wybrańców. Ja jestem przeciwna takiemu
poglądowi. Gusta kształtuje się od małego dziecka. Dlaczego kiedy Agnieszka
Glińska zrobiła w Warszawie sztukę dla dzieci, przychodziło na nią mnóstwo
ludzi? Dlatego, że została zrobiona „po bożemu”, miała świetną obsadę i było w
niej widać szacunekw stosunku do widza. Mój mąż za czasów Janusza Warmińskiego
wyreżyserował w Teatrze Ateneum „Słomkowy kapelusz”, który był lekki, farsowy.
Jednak tak precyzyjnie, znakomicie zrobiony, ze wspaniałą obsadą, że ten
wymagający widz Ateneum, od lat przyzwyczajony do konkretnego repertuaru,
przyjął ten spektakl znakomicie.
M.K.:
Być może dyrektorzy państwowych teatrów powinni wydawać pieniądze podatników
tak, jakby wydawali własne pieniądze. Niech robią także poważne rzeczy, ale pod
warunkiem, że publiczność będzie chciała na nie przychodzić. Jeżeli teatr nie
posiada jednego z najważniejszych atrybutów, jakim jest powszechność, to nie
jest teatrem. Wtedy trzeba to nazwać niszowym wydarzeniem. A jeżeli ktoś chce
tworzyć takie spektakle, niech sobie założy w tym celu własny teatr. Przecież w
mediach cały czas mamy dyskusję, czy państwowa telewizja jest nośnikiem dóbr
kultury. Jeżeli teatr również nim jest, w dodatku dotowanym z pieniędzy
obywateli, to spektakle powinny być także dla wszystkich, a nie przede
wszystkim dla wybrańców.
M.P.:
Repertuar powinien być różnorodny. O wiele trudniej jest zagrać dobrze w
farsie, niż w dramacie. Łatwiej wzruszyć niż rozśmieszyć. W naszym
przedstawieniu nie mizdrzymy się do widza. Podążamy za dialogiem, słabościami,
śmiesznościami naszych postaci, co zarówno śmieszy, jak i wzrusza. Tak więc nie
idziemy na łatwiznę, nie robimy tandety, nie stroimy głupich min tylko po to,
żeby ktoś zaczął się śmiać. Nas takie coś nie interesuje.
Jakie
są państwa dalsze plany artystyczne? Słyszałem, że planowane są kolejne,
wspólne projekty.
M.K.:Mam nadzieje, że jesienią będzie kolejna premiera.
A póki co zapraszamy wszystkich do Ośrodka Kultury w Suchym Lesie na „Seks dla
opornych”, który gramy co miesiąc.