Zapraszam do lektury kolejnego wywiadu z cyklu "W cztery oczy z...".
Zdjęcie: Teatr Nowy
„Nigdy
nie miałem ciśnienia, żeby być aktorem”
Z Radosławem
Elisem, aktorem Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Jesteś
aktorem zarówno teatralnym, jak i filmowym. Która z tych dziedzin jest ci
bliższa?
Nie ma dla mnie znaczenia czy gram na scenie czy na planie
filmowym. Moje życie potoczyło się tak, że od kilku lat nie występowałem w
żadnej poważnej fabule. Nie rozpaczam z tego powodu dlatego, że bardzo lubię
teatr i w takiej pracy znajduję satysfakcję. Z drugiej strony jakoś specjalnie
nie zabiegam o to, żeby grać w filmach, a co za tym idzie nie chodzę na
castingi.
Twoim
rodzinnym miastem jest Pilawa. Często wracasz w rodzinne strony?
Bardzo rzadko. Nad czym zresztą ubolewam, ponieważ
tam mieszkają moi rodzice. Nie jest to może bardzo daleko od Poznania, bo
raptem około 400 kilometrów, ale moje obowiązki rodzinne i zawodowe nie
pozwalają mi na zbyt częste wizyty.
Kiedy
ostatni raz byłeś? Zapewne na święta.
Nawet nie udało mi się dotrzeć na święta, niestety.
Ostatni raz byłem bodajże rok temu.
Aktorzy
często wspominają, że już od najmłodszych lat występowali w różnych szkolnych
przedstawieniach. Wtedy również po raz pierwszy pomyśleli, że sprawia im to
wielką radość. Jak było w twoim przypadku?
U mnie
wyglądało to dokładnie tak samo. Zawsze występowałem podczas szkolnych
akademii, gdzie między innymi recytowałem wiersze. Jednak takim pierwszym
sprawdzianem były czasy licealne, kiedy to brałem udział w szkolnych
przedstawieniach pod okiem naszej polonistki. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że
nigdy nie miałem ciśnienia, żeby być aktorem. Po prostu robiłem wszystko, żeby
dobrze się przygotować do późniejszych egzaminów na studia. Na szczęście
wszystko poszło dobrze i się dostałem.
Sam
odkryłeś w sobie potencjał aktorski czy miałeś jakiegoś mentora?
Osobiście tego potencjału nie zauważałem. Natomiast
zdarzały się w moim życiu osoby, które mówiły spróbuj, co ci szkodzi. Z kolei
nikt nigdy nie powiedział wprost, że mam talent i muszę zostać aktorem.
Przełomowym momentem, który zadecydował o tym, że jednak pójdę w tę stronę było
moje spotkanie z profesorem Bardinim. Powiedział mi wtedy, żebym pojechał do
szkoły teatralnej, na tak zwane warsztaty sprawdzające. Polegały one na tym, że
można było porozmawiać z profesorami i ocenić swoje predyspozycje. Z kolei tuż
przed egzaminami miałem okazję pracować ze śp. Ewą Wróżbicką, która
przygotowywała mnie do nich.
Ukończyłeś
Akademię Teatralną w Warszawie. Od których wykładowców nauczyłeś się najwięcej?
Może to zabrzmi dziwnie, ale od wszystkich. Chyba po
prostu miałem szczęście do wykładowców. Tak to oceniam z perspektywy czasu.
Poza tym wychodzę z takiego założenia, że nawet od najsłabszego profesora można
wyciągnąć coś dla siebie. Jednak tymi najważniejszymi byli na pewno Jan
Englert, Mariusz Benoit, Maja Komorowska, Jadwiga Jankowska-Cieślak i Andrzej
Łapicki. Nie chciałbym nikogo pominąć, ale te osoby w tym momencie przychodzą
mi do głowy. Każda z tych osób była indywidualnością, od której można się było
czegoś nauczyć.
Już
w trakcie studiów zacząłeś grać na poważnie. Warto w tym miejscu przypomnieć
tytuły dwóch spektakli telewizyjnych: „Wieczór z lalką” oraz „Szkolne
graffiti”. Możesz powiedzieć coś więcej o tych projektach?
Przyznam się szczerze, że niewiele mogę o nich
powiedzieć. Wszystko dlatego, że tego typu praca jest dosyć specyficzna, o czym
wie zapewne niewiele osób. Na planie spędziłem bodajże dwa dni, a więc był to
dla mnie swego rodzaju epizod. Natomiast z całą pewnością dla młodego, niedoświadczonego
aktora jest to bardzo dobra lekcja. Przychodzi on bowiem na plan i nawet jeżeli
czegoś nie wie, to się tym nie przejmuje, tylko robi wszystko najlepiej, jak
tylko potrafi.
Muszę
jednak zapytać o jeszcze jeden spektakl telewizyjny. W tym samym roku zagrałeś
bowiem w „Dziadach” ze znakomitą obsadą oraz w reżyserii Jana Englerta. Jak
wspominasz pracę z obecnym dyrektorem artystycznym Teatru Narodowego?
Mogę powiedzieć, że Jan Englert znał mnie od
aktorskiej kołyski. Oprócz tego, że był moim wykładowcą, o czym już
wspominałem, to także opiekunem mojego roku. Specjalnie na potrzeby tego przedstawienia
zrobił casting tak, aby każdy student miał szansę się pokazać. Miałem to
szczęście, że zostałem wybrany. Swoją drogą był to bardzo ciekawy spektakl, przypominający
bardziej film fabularny, z dużą ilością zdjęć plenerowych. Pamiętam, że
taplaliśmy się w jakimś błocie, mieliśmy scenę wywózki na Sybir. Krótko mówiąc bardzo
duży naturalizm. Rzadko kiedy w dzisiejszych czasach robi się taki teatr
telewizji.
Osobiście
najbardziej kojarzę cię z rolą Mirka Gabriela w serialu „Złotopolscy”, który
oglądały miliony Polaków. Jak to się stało, że zacząłeś w nim grać?
Moja przygoda z tym serialem zaczęła się jeszcze w
trakcie studiów. Startując do castingu miałem duże obiekcje, ponieważ w tamtych
czasach słowo telenowela kojarzyło mi się niezbyt dobrze. Było to coś gorszego
niż film fabularny. Chociaż akurat „Złotopolscy” okazali się wyjątkiem od tej
reguły, przynajmniej na początku. Z kolei w dzisiejszych czasach jest to popularny
gatunek i kręci się bardzo dużo seriali.
Byłeś
w tamtych czasach rozpoznawalny na ulicy?
Na pewno nie tak jak inni aktorzy tam występujący.
Chociaż parę lat temu w tramwaju pewna pani jechała z córeczką, która w pewnym
momencie mówi do mamy popatrz, to ten aktor ze „Złotopolskich”. Na co ona jej
odpowiedziała nie córeczko, aktorzy nie jeżdżą tramwajami. Ja jeżdżę, ale
widocznie taki ze mnie aktor (śmiech). Tak więc gra w tym serialu nie
zakończyła się dla mnie sławą, która by mnie paraliżowała. Zawodowo byłem
spełniony, chociaż już wtedy większą satysfakcję sprawiała mi gra w teatrze.
Pamiętam
cię również z roli Zenona Zasępy w „Sponie”, na której byłem w kinie jeszcze w
szkole podstawowej. Grałeś tam u boku Aleksandry Woźniak, Karoliny Gruszki,
Sławomira Orzechowskiego czy chociażby Krzysztofa Kowalewskiego. Masz w dalszym
ciągu kontakt z kolegami z planu?
Nie, życie telewizyjne i filmowe toczy się przede
wszystkim wokół Warszawy. Z kolei Poznań stawia na teatr. Moje życie potoczyło
się tak, że przyjechałem tutaj i siłą rzeczy kontakt się urwał.
Przejdźmy
teraz do teatru. W latach 1998-2001 byłeś aktorem Teatru Narodowego w
Warszawie. Którą rolę z tamtego okresu zapamiętałeś najbardziej?
To były początki tego teatru po jego przebudowie.
Dużo moich kolegów znalazło tam pracę. Byliśmy zresztą najmłodsi. W związku z
tym nie graliśmy wielkich rzeczy. Mieliśmy okazję terminować u boku takich
nazwisk jak Jerzy Trela czy Jerzy Radziwiłowicz. Pierwszym spektaklem, w którym
miałem okazję występować był „Król Lear”. Tam przydały się moje umiejętności
gry na trąbce. Z kolei później występowałem w „Halce Spinozie” Jerzego
Grzegorzewskiego u boku Wojciecha Malajkata. Zapamiętałem tę rolę, ponieważ
miałem do zagrania bodajże dwie kwestie. Z kolei z rzeczy, które dużo mi dały i
natchnęły do dalszej pracy wymieniłbym przede wszystkim pierwsze spotkanie z
Januszem Wiśniewskim. Zrobił on w 1999 roku „Wybrałem dziś zaduszne święto” na
podstawie „Samuela Zborowskiego” Juliusza Słowackiego. Było to moje pierwsze
spotkanie z tego typu teatrem i zarazem nowe wyzwanie. W szkole takich rzeczy
nie robiliśmy.
Współpracowałeś
także z warszawskim Teatrem Roma. Jak tam trafiłeś?
Będąc na etacie w Teatrze Narodowym, miałem taki
okres, kiedy nie miałem zbyt dużo pracy. W związku z tym zdecydowałem się na
udział w „Miss Saigon”. W obsadzie nalazłem się dzięki Elżbiecie Zapendowskiej,
którą poznałem na festiwalu Fama w Świnoujściu. Powiedziała, żebym przyjechał
na przesłuchania i spróbował swoich sił. Co ciekawe przy doborze aktorów
decydujący głos mieli właściciele praw, którzy usilnie poszukiwali przede
wszystkim odtwórcy roli Chrisa. Koniec końców wybrali mnie, co było dla mnie bardzo
nobilitujące.
Tęsknisz
za Warszawą?
Nie chcę palić za sobą mostów, ale muszę stwierdzić,
że zdecydowanie nie. Jeżeli z jakichś względów muszę tam jechać, czuję się
chory, pomimo tego, że kiedyś mieszkało mi się w tym mieście fantastycznie. W
Warszawie czas płynie dużo szybciej, a mi bardziej odpowiada spokój i porządek,
który znajduję w Poznaniu.
I
w tutejszym Teatrze Nowym grasz do dnia dzisiejszego. Jak to się stało, że się
w nim znalazłeś?
Po raz kolejny był to przypadek. Swego czasu
zadzwoniła do mnie moja koleżanka Basia Kałużna, będąca tutaj na etacie. Powiedziała,
że dyrektor Eugeniusz Korin szuka aktora do roli w spektaklu „Sny” na podstawie
„Zbrodni i kary”. Powiedział jej, że chciałby mnie zobaczyć. No więc przyjechałem
i się udało. Początkowo grałem tylko w tym przedstawieniu. Później rozstałem
się z Teatrem Narodowym, w międzyczasie grywałem w „Miss Saigon”, aż w pewnym
momencie stałem się tak zwanym wolnym strzelcem. Cały czas ciągnęło mnie do
Teatru Nowego. Spotkałem się więc z dyrektorem Korinem i powiedziałem mu, że
zależy mi na stałym zatrudnieniu. Na co on odpowiedział, że nie ma w tej chwili
wolnego etatu, ale jak tylko coś się zwolni, to pomyśli o mnie. W końcu
znalazło się miejsce, a ja na nie wskoczyłem.
W
Teatrze Nowym masz na swoim koncie wiele najróżniejszych ról. Do której masz
największy sentyment?
Z różnych powodów jest ich kilka. Na pewno „Sny”,
ponieważ był to mój debiut, aktorska szkoła życia, której życzę każdemu młodemu
aktorowi. Ze względu na kontynuację mojego spotkania z Januszem Wiśniewskim i
pokazania się w Europie - „Faust”. Duża
swoboda, zaufanie ze strony reżysera Waldemara Zawodzińskiego oraz danie mi
wolnej ręki w pracy nad rolą – za te wszystkie elementy składowe miło wspominam
„Życie jest snem”. Z kolei przełomem w moim życiu zawodowym i odkryciem pewnej
dojrzałości była praca przy „Rutherfordzie i synu”. No i wreszcie zwieńczeniem
wszystkiego był „Lobotomobil”. Póki co tyle, ale jeszcze wszystko przede mną.
W
2011 roku otrzymałeś Medal Młodej Sztuki właśnie za rolę w „Lobotomobilu”,
gdzie grałeś Adwokata Moona. Trudno było stworzyć postać, której ruchy i
zachowanie często oparte były na improwizacji?
Dobrze przygotowana improwizacja polega na tym, że
jest się do niej bardzo dobrze przygotowanym. Tak jest chociażby w muzyce, ale
także w każdej innej sztuce. W tym przypadku wyglądała ona tak, że dostaliśmy
podkład muzyczny i do niego musieliśmy dopasować słowa w taki sposób, aby była
to nasza improwizacja. Im więcej mieliśmy prób, tym bardziej układało się to w
pewną zwartą całość. Tym niemniej miało to wszystko pewne żelazne zasady, których
trzeba było się trzymać. Wcześniej wymieniłem ten spektakl, ponieważ nie miałem
żadnego problemu z tą postacią. Po raz pierwszy w życiu zawodowym miałem taką
sytuację.
Mówi
się, że aktorowi ciężko pogodzić pracę z życiem rodzinnym. Tobie to się jednak
udało.
Zdecydowanie. Myślę, że kluczem do sukcesu jest oddzielenie
tych dwóch sfer. Po przyjściu do domu staram się jak najmniej rozmawiać z żoną
o pracy.
Słyszałem,
że jesteś złotą rączką. Prawie wszystko w domu potrafisz zrobić sam.
Rzeczywiście tak jest. Wcale nie uważam, żeby
zajmowanie się hydrauliką czy wbijanie gwoździ było jakąś wielką sztuką. Po
prostu kiedy czegoś nie wiem, wolę o tym poczytać i zrobić to sam niż wzywać
fachowca.
Przejdźmy
jeszcze do spektakli, w których można cię w tej chwili oglądać. Szczególnie
interesuje mnie „Firma”. Pytałem już o to samo Grzegorza Gołaszewskiego, ale
chciałbym też poznać twoje zdanie. Chodzi mi mianowicie o scenę na stacji
benzynowej, gdzie jesteś bity przez swojego partnera scenicznego. Ciężko jest
grać taką scenę?
Na pewno nie jest to dla mnie łatwy moment w tym
przedstawieniu. Zresztą zapewne podobnie ma Grzegorz. Ta scena jest jednak potrzebna,
ponieważ stanowi podsumowanie tego, co oglądamy wcześniej. Taki jest zresztą
teatr Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Bezkompromisowy i brutalny w swojej
wymowie.
Zapewne
lubisz grać w „Mister Barańczaku”, gdzie oprócz słowa bardzo ważna jest bliska
tobie muzyka.
Teatr Jerzego Satanowskiego jest mi bardzo bliski. Ten
spektakl jest lekki, zabawny, ale także wzruszający. Przy okazji mam w nim
okazję pośpiewać, co rzeczywiście sprawia mi ogromną przyjemność.
Jeżeli
już jesteśmy przy muzyce, to grasz na akordeonie, gitarze oraz trąbce.
Dokładnie. Zresztą na dwóch pierwszych instrumentach
miałem okazję grać w spektaklu „Don Juan”. W ogóle uważam, że takie dodatkowe
umiejętności mogą aktorowi tylko pomagać. Na przykład ostatnio miałem okazję
zrobić zastępstwo za jednego z muzyków w recitalu Bożeny Borowskiej-Kropielnickiej
pt. „Moja Piaf”.
Można
cię również podziwiać w dwóch przedstawieniach dla dzieci: „Chodź na słówko”
oraz „Feniks powraca do domu”. Lubisz występować dla młodszej widowni?
Bardzo, ponieważ dzieci niczego nie udają. Jak im
się coś nie podoba, od razu zaczynają się wiercić, odwracać do tyłu, a nawet
głośno komentować. Dla nas, aktorów, jest to prawdziwy sprawdzian, który albo
zdamy celująco albo okaże się on totalną porażką.
Na
koniec chciałbym cię zapytać o najbliższe plany zawodowe. W jakich nowych
spektaklach lub może filmach będzie cię można zobaczyć?
Co do filmów, to nie mam
żadnych konkretnych planów. Z kolei w teatrze właśnie kończy się sezon i przede
mną wakacje. Co będzie w przyszłym sezonie, tego jeszcze nie wiem. Póki co
skupiam się na obowiązkach rodzinnych, bo w domu mam również bardzo dużo pracy.