Takiego spektaklu dawno w Poznaniu nie było. Izabella Cywińska wróciła do Teatru Nowego w wielkim stylu. W dodatku wybrała tekst, który jest jej bliski. Co ważne wiedziała, w jaki sposób odtworzyć go na scenie. Zaprosiła do współpracy starszych aktorów, do tego dołożyła młodsze pokolenie, tworząc magiczną opowieść pozostającą w sercu i duszy odbiorcy. Takiego teatru bardzo mi ostatnio brakowało. W natłoku przedstawień nowoczesnych, gdzie tekst często przepisany jest na nowo, a reżyser nie potrafi nawet wytłumaczyć co chciał widzom przekać, ten jest absolutną perełką. Wyszedłem z teatru oczarowany światem przedstawionym przez reżyserkę.
Ostatni w dorobku Czechowa dramat opowiada o powrocie w rodzinne strony Lubow Raniewskiej i jej najbliższych. Przyjeżdżając do domu rodzinnego, dowiaduje się nagle, że jej ukochany sad musi zostać sprzedany. Nie ma ona bowiem pieniędzy, żeby utrzymać posiadłość. Na miejscu spotyka starych znajomych, w tym między innymi starego lokaja Firsa. Jak się później okaże to właśnie on będzie jedną z ważniejszych postaci. Podczas pobytu główna bohaterka wspomina czasy dzieciństwa, które minęły bezpowrotnie. Wszystko wskazuje na to, że niedługo jedyne, co jej pozostanie to wspomnienia. Wszystko to brzmi bardzo nostalgicznie i wydawałoby się, że nie ma tutaj miejsca na humor. Nic bardziej mylnego. I tego elementu nie brakuje w tej historii. Na szczęście nie przybiera on postaci rechotu, coraz częściej towarzyszącemu nam we współczesnej kulturze.
Jest kilka momentów szczególnie zapadających w pamięć. Na pewno jest to Tadeusz Drzewiecki w scenie z lalką, którą wyjmuje z szafy Raniewska. Oglądałem tego aktora w wielu spektaklach. Jednak tak szczerego, płynącego prosto z serca, uśmiechu już dawno u niego nie widziałem. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście był tam w dzieciństwie i przeżył wszystko to, co jego bohater Gajew. Taki efekt można osiągnąć tylko i wyłącznie wtedy, kiedy uwierzy się w to, co się robi na scenie. Duże brawa dla reżyserki, potrafiącej wydobyć z aktora tak nieprawdopodobne pokłady emocji. Na pewno nie zapomnę ostatniej, symbolicznej sceny z udziałem Michała Grudzińskiego. To jego wielki powrót po chwilowej nieobecności. Jego Firs wzrusza i bawi sprawiając, że człowiek chciałby się znaleźć tam, gdzie bohaterowie. Niezwykle barwna była również scena, w której większość postaci tańczy na tyłach sceny w maskach zwierząt. Ten "bal przebierańców" połączony z hipnotyzującą, magiczną muzyką Jerzego Satanowskiego oglądało się z ogromną przyjemnością. Równie pięknie zrobiło się w momencie gdy Szarlota (Bożena Borowska-Kropielnicka) za pomocą magii wprawia w ruch huśtawkę umejsciowną z boku sceny.
Nie zaskoczyło mnie to, że mocną stroną tego spektaklu okazało się aktorstwo. W końcu Cywińska zaprosiła do współpracy w większości aktorów dobrze jej znanych. W związku z tym wiedziała, w jaki sposób wydobyć z nich prawdziwą głębię. Do tego świetnie wypadło młodsze pokolenie, czyli Ania Mierzwa, Gabriela Frycz, Grzegorz Gołaszewski, Michał Kocurek oraz Sebastian Grek. Tworzą oni na scenie zgraną grupę, świetnie się rozumiejącą i uzupełniającą. Prawdziwy zespołowy teatr.
Trzeba podkreślić, że ważnym przewodnikiem po świecie przedstawionym okazało się światło. To ono wskazywało nam miejsce, na które warto było w danym momencie spojrzeć. W połączeniu ze słowem tworzyło prawdziwą jedność. Piękna była też scenografia Katarzyny Adamczyk. Wykreowała ona na scenie magiczne miejsce. Gdzie człowiek nie spojrzał, nie mógł oderwać wzroku. Trzeba mieć niezwykły zmysł estetyczny, żeby zrobić coś tak olśniewającego. Ważnym narratorem była też muzyka. To ona zapowiada nam najważniejsze momenty przedstawienia. Jerzy Satanowski dobrał ją w niezwykle umiejęny sposób. Wszystko dlatego, że zna dobrze Cywińską i wie, jaki efekt chciała osiągnąć. To pokazuje, że lata wspólnej pracy przynoszą wymierne efekty. Na koniec wspomnę jeszcze o przekładzie. Koniec końców wybrany został ten autorstwa Jerzego Jarockiego. I bardzo dobrze, bo przy tym skróceniu tekstu ten, kto nie zna oryginału, niczego nie traci. Co nie znaczy, że nie warto przeczytać w całości tego klasycznego już dramatu. Wprost przeciwnie.
"Wiśniowy sad" okazał się pięknym zwieńczeniem jubileuszowego roku w Teatrze Nowym. Otrzymaliśmy opowieść zagraną w klasycznych kostiumach, ale z młodzieńczą werwą. Izabella Cywińska wróciła do Poznania na chwilę, ale zostawiła po sobie trwały ślad w postaci tego spektaklu. Dziękuję wszystkim twórcom za te cudowne chwile, jakie przeżyłem w tearze. Oby tylko zdarzały się jak najczęściej. Czego wam i sobie życzę z całego serca.
Mateusz Frąckowiak