czwartek, 19 grudnia 2013

Powrót do przeszłości



Takiego spektaklu dawno w Poznaniu nie było. Izabella Cywińska wróciła do Teatru Nowego w wielkim stylu. W dodatku wybrała tekst, który jest jej bliski. Co ważne wiedziała, w jaki sposób odtworzyć go na scenie. Zaprosiła do współpracy starszych aktorów, do tego dołożyła młodsze pokolenie, tworząc magiczną opowieść pozostającą w sercu i duszy odbiorcy. Takiego teatru bardzo mi ostatnio brakowało. W natłoku przedstawień nowoczesnych, gdzie tekst często przepisany jest na nowo, a reżyser nie potrafi nawet wytłumaczyć co chciał widzom przekać, ten jest absolutną perełką. Wyszedłem z teatru oczarowany światem przedstawionym przez reżyserkę.
Ostatni w dorobku Czechowa dramat opowiada o powrocie w rodzinne strony Lubow Raniewskiej i jej najbliższych. Przyjeżdżając do domu rodzinnego, dowiaduje się nagle, że jej ukochany sad musi zostać sprzedany. Nie ma ona bowiem pieniędzy, żeby utrzymać posiadłość. Na miejscu spotyka starych znajomych, w tym między innymi starego lokaja Firsa. Jak się później okaże to właśnie on będzie jedną z ważniejszych postaci. Podczas pobytu główna bohaterka wspomina czasy dzieciństwa, które minęły bezpowrotnie. Wszystko wskazuje na to, że niedługo jedyne, co jej pozostanie to wspomnienia. Wszystko to brzmi bardzo nostalgicznie i wydawałoby się, że nie ma tutaj miejsca na humor. Nic bardziej mylnego. I tego elementu nie brakuje w tej historii. Na szczęście nie przybiera on postaci rechotu, coraz częściej towarzyszącemu nam we współczesnej kulturze.
Jest kilka momentów szczególnie zapadających w pamięć. Na pewno jest to Tadeusz Drzewiecki w scenie z lalką, którą wyjmuje z szafy Raniewska. Oglądałem tego aktora w wielu spektaklach. Jednak tak szczerego, płynącego prosto z serca, uśmiechu już dawno u niego nie widziałem. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście był tam w dzieciństwie i przeżył wszystko to, co jego bohater Gajew. Taki efekt można osiągnąć tylko i wyłącznie wtedy, kiedy uwierzy się w to, co się robi na scenie. Duże brawa dla reżyserki, potrafiącej wydobyć z aktora tak nieprawdopodobne pokłady emocji. Na pewno nie zapomnę ostatniej, symbolicznej sceny z udziałem Michała Grudzińskiego. To jego wielki powrót po chwilowej nieobecności. Jego Firs wzrusza i bawi sprawiając, że człowiek chciałby się znaleźć tam, gdzie bohaterowie. Niezwykle barwna była również scena, w której większość postaci tańczy na tyłach sceny w maskach zwierząt. Ten "bal przebierańców" połączony z hipnotyzującą, magiczną muzyką Jerzego Satanowskiego oglądało się z ogromną przyjemnością. Równie pięknie zrobiło się w momencie gdy Szarlota (Bożena Borowska-Kropielnicka) za pomocą magii wprawia w ruch huśtawkę umejsciowną z boku sceny.
Nie zaskoczyło mnie to, że mocną stroną tego spektaklu okazało się aktorstwo. W końcu Cywińska zaprosiła do współpracy w większości aktorów dobrze jej znanych. W związku z tym wiedziała, w jaki sposób wydobyć z nich prawdziwą głębię. Do tego świetnie wypadło młodsze pokolenie, czyli Ania Mierzwa, Gabriela Frycz, Grzegorz Gołaszewski, Michał Kocurek oraz Sebastian Grek. Tworzą oni na scenie zgraną grupę, świetnie się rozumiejącą i uzupełniającą. Prawdziwy zespołowy teatr.
Trzeba podkreślić, że ważnym przewodnikiem po świecie przedstawionym okazało się światło. To ono wskazywało nam miejsce, na które warto było w danym momencie spojrzeć. W połączeniu ze słowem tworzyło prawdziwą jedność. Piękna była też scenografia Katarzyny Adamczyk. Wykreowała ona na scenie magiczne miejsce. Gdzie człowiek nie spojrzał, nie mógł oderwać wzroku. Trzeba mieć niezwykły zmysł estetyczny, żeby zrobić coś tak olśniewającego. Ważnym narratorem była też muzyka. To ona zapowiada nam najważniejsze momenty przedstawienia. Jerzy Satanowski dobrał ją w niezwykle umiejęny sposób. Wszystko dlatego, że zna dobrze Cywińską i wie, jaki efekt chciała osiągnąć. To pokazuje, że lata wspólnej pracy przynoszą wymierne efekty. Na koniec wspomnę jeszcze o przekładzie. Koniec końców wybrany został ten autorstwa Jerzego Jarockiego. I bardzo dobrze, bo przy tym skróceniu tekstu ten, kto nie zna oryginału, niczego nie traci. Co nie znaczy, że nie warto przeczytać w całości tego klasycznego już dramatu. Wprost przeciwnie.
"Wiśniowy sad" okazał się pięknym zwieńczeniem jubileuszowego roku w Teatrze Nowym. Otrzymaliśmy opowieść zagraną w klasycznych kostiumach, ale z młodzieńczą werwą. Izabella Cywińska wróciła do Poznania na chwilę, ale zostawiła po sobie trwały ślad w postaci tego spektaklu. Dziękuję wszystkim twórcom za te cudowne chwile, jakie przeżyłem w tearze. Oby tylko zdarzały się jak najczęściej. Czego wam i sobie życzę z całego serca.

Mateusz Frąckowiak


środa, 18 grudnia 2013

Świat ludzkich emocji



Każdy z nas należał, należy lub zapewne będzie kiedyś należał do jakiejś grupy. Wiadomo, że obowiązują w niej pewne zasady, których muszą przestrzegać jej członkowie. W przeciwnym razie stajesz się wrogiem numer jeden, nieakceptowanym przez pozostałe jednostki. I o takim właśnie wykluczeniu opowiada najnowsza premiera Polskiego Teatru Tańca. Jednak jeżeli ktoś obejrzy z uwagą poszczególne sceny, z pewnością dostrzeże kilka innych tematów, równie ważnych jak alienacja.
Spektakl otwiera scena, w której ośmiu tancerzy, ubranych w jednakowe białe kombinezony, stoi w jednym rzędzie, skierowana bezpośrednio do publiczności. Z pozoru niczym się od siebie nie różnią, z wyjątkiem wzrostu, ale z każdą kolejną minutą zdajemy sobie sprawę z tego, że są to tylko pozory. Poszczególne układy, z ogromną precyzją dopracowane przez Andrzeja Adamczaka, pokazują, że tych ludzi różni od siebie bardzo wiele. Zawsze jest tak, że jeżeli chcemy stwierdzić kto jakim jest człowiekiem, musimy kogoś takiego bardzo dobrze poznać. Wtedy bardzo często okazuje się, że nie wiedzieliśmy o wielu sprawach. Zarówno w tym pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu. I właśnie o tej drugiej, głęboko skrywanej naturze również traktuje to przedstawienie.
Kto nie spotkał kiedyś na swojej drodze kogoś, kto wyróżniał się czymś na tle innych. Mógł to być na przykład ubiór, sposób zachowania czy chociażby kolor włosów. Najczęściej ktoś taki od razu wzbudza w nas podejrzenia i nie mamy do niego zaufania. Tutaj takiego "odludka" gra Paulina Wycichowska. Przechodzi ona przez różne miejsca  na scenie, prowokując członków grupy do tego, żeby za nią poszli. I oczywiście tak się dzieje. W tym momencie pojawia się w spektaklu jeszcze jeden temat. Mam tutaj na myśli problem związków partnerskich, wywołujący ostatnio żywe dyskusje w mediach. Widzimy układy taneczne złożone z dwóch tancerzy lub tancerek oraz pary mieszane. Ma to symbolizować walkę poszczególnych grup o swoje miejsce, a co za tym idzie równe traktowanie przez wszystkich obywateli. W Polsce jest to nadal aktualny temat, z którym trzeba ludzi oswajać. Dobrze że teatr tańca także próbuje się z nim zmierzyć.
Wreszcie trzeci temat, świetnie zarysowany w "Volcie", to strach przed zaangażowaniem się w poważny związek. Wielu młodych ludzi goni przede wszystkim za jak najlepszą pracą i sukcesami, zapominając o tym, bez czego nie można żyć, a więc miłości. Takie odrzucenie oglądamy w świetnie zaaranżowanych układach. Widać było prawdziwe zaangażowanie tancerzy, widoczne nie tylko w samym tańcu, ale również w mimice. Ci młodzi ludzie naprawdę uwierzyli w to, co opowiadają ze sceny. A to jest podstawa udanego przedstawienia.
Chociaż wszyscy tancerze spisali się wyśmienicie, ja chciałbym wyróżnić troje. Mianowicie Kornelię Lech, Urszulę Bernat-Jałochę oraz Zbigniewa Kociębę. To właśnie oni w wielu scenach napędzali akcję i byli świetnym łącznikiem pomiędzy kolejnymi sekwencjami. Zresztą sama budowa spektaklu była przemyślana przez choreografa od początku do końca. Poprowadził on historię na tyle udanie, że ani przez chwilę nie miałem wrażenia chaosu na scenie. Z kolei całość została spięta piękną, dramaturgiczną klamrą. Dodam jeszcze, że Iwo Borkowicz dobrał kipiącą od emocji muzykę, która okazała się świetnym przewodnikiem po świecie skomplikowanych relacji międzyludzkich.
"Volta" jest jednym z tych spektakli, na które zdecydowanie warto się wybrać. Pomimo tego, że każdy z nas zna to wszystko z autopsji, to na pewno nie będzie się nudził. Można przyjrzeć się ludzkim emocjom z trochę innej, bliższej niż zazwyczaj, perspektywy.

Mateusz Frąckowiak


wtorek, 17 grudnia 2013

Dracula wiecznie żywy


Postać Draculi bardzo często wykorzystywana jest we współczesnej kulturze. Niestety z różnym skutkiem. Nic dziwnego, skoro tak bardzo lansowany jest w dzisiejszych czasach kult młodości. Możemy to zauważyć chcociażby w polskich mediach, w których prezenterzy i "gwiazdy" filmowowe mają coraz młodszych partnerów, najnowsze modele samochodów i apartamenty w najlepszych dzielnicach. Kiedy na to wszystko patrzymy, czujemy się prawie jak w Hollywood. Nic dziwnego, że dużo osób nie potrafi się w tym wszystkim odnaleźć. I właśnie o zagubieniu, niemożności odnalezienia się w tym zgiełku opowiada spektakl Dr@cula. Vagina Dentata.
Chciałbym od razu zaznaczyć, że jeżeli ktoś spodziewa się historii o wampirach, może się srogo zawieść. Owszem, postać ta się pojawia, ale jest tylko pretekstem do opowiedzenia kilku historii, które znamy z gazet lub opowieści znajomych. Szczególnie polecam to przedstawienie rodzicom. Może wtedy nieco częściej będą sprawdzać na jakie strony internetowe wchodzą ich pociechy. Motywem przewodnim jest tutaj historia Ali, która czatuje z nieznajomym. Nie zdaje sobie sprawy, jakie mogą być tego konsekwencje. Znamy przecież wiele podobnych historii, które zakończyły się tragedią. Na szczęście twórcy starają się to pokazać w żartobliwy sposób. Jest to jednak śmiech przez łzy.
Jak wiemy kościół katolicki nie ma ostatnio najlepszej prasy. Co rusz czytamy o aferach pedofilskich wśród księży. W spektaklu również mamy nawiązanie do tego zjawiska. Muszę przyznać, że niezwykle udane. Paweł Siwiak w roli księdza rozmawia z nieśmiałą dziewczynką, brawurową zagraną przez Piotra B. Dąbrowskiego. Zaczyna ją wypytywać o intymne rzeczy, strasząc co rusz szatanem. Swoje wypowiedzi puentuje z kolei fragmenetem muzycznym odgrywanym na organach. Ogląda się to świetnie, czego potwierdzeniem były żywe reakcje publiczności. Reżyserka Agata Biziuk nie zapomniała również o temacie społeczno-kulturowej tożsamości płciowej. Czy w dzisiejszych czasach istnieje w ogóle jakakolwiek różnica między kobietą a mężczyzną? Może jedyne co nas odróżnia od siebie to strój? Chociaż jak pokazuje spektakl, tego również nie możemy być pewni. Twórcy nie mogli rzecz jasna zapomnieć o popkulturze, która "wychowała" sobie nowy model społeczeństwa. Młodzi ludzie coraz częściej posługują się kodami językowymi zaczerpniętymi z popularnych programów telewizyjnych oraz filmów dla młodzieży. Chcą być tacy, jak ich idole ze szklanego ekranu. Nie dostaniemy jednak żadnych gotowych odpowiedzi, czy to wszystko zmierza w dobrym kierunku. Na to pytanie musimy sobie sami odpowiedzieć.
Bardzo mocną stroną przedstawienia jest aktorstwo. Widać, że zarówno Piotr B. Dąbrowski, jak i Paweł Siwiak rozumieją się na scenie znakomicie. A co najważniejsze świetnie uzupełniają,. Wykonali mnóstwo pracy, żeby efekt końcowy wyglądał właśnie tak. Nie jest bowiem łatwą sprawą zagrać kilka postaci w niecałe półtorej godziny. Tym bardziej jeżeli są one bardzo skomplikowane psychologicznie. Do tego musieli oni opanować niezwykle precyzyjną choreografię Anity Podkowy. Ponieważ grane jest to na bardzo małej scenie, w Galerii, każdy ewentualny błąd można łatwo wychwycić. Na szczęście wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Trzeba także podkreślić, że Piotr Klimek dobrał genialną muzykę, świetnie współgrającą z wydarzeniami na scenie. Jest to kolejny element, który zostaje w głowie po zakończeniu przedstawienia. Bardzo podobało mi się zakończenie, kiedy to na tle "umierającego" Draculi oglądamy zmontowane fragmenty filmów z udziałełem tego najpopularniejszego spośród wampirów. Można tam dostrzec chociażby klasyczny obraz Friedricha Wilhelma Murnau'a czy chociażby Wernera Herzoga.
Dr@cula. Vagina Dentata to drugi projekt, który powstał w ramach Pracowni Inicjatyw Aktorskich w Teatrze Polskim w Poznaniu. I trzeba zaznaczyć, że kolejny udany po "Szczaw, frytki". Wszystkim twórcom należą się wielkie brawa za to, że potrafili na nowo wskrzesić mit Draculi i udanie osadzić go we współczesnych realiach. Wydawałoby się, że w tym temacie nie da się niczego nowego i interesującego powiedzieć. Ten spektakl udowadnia, że wcale tak nie jest. 

Mateusz Frąckowiak