Czas na kolejny wywiad z cyklu "W cztery oczy z...".
Zdjęcie: Anna Tomczyńska
„ W odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie”
Z Julią Rybakowską, aktorką Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Który
repertuar jest ci najbliższy i dlaczego?
Chciałabym „dotknąć” wszystkiego. Jestem jeszcze na tyle młodą aktorką, że
nie chcę się zamykać w jednym, konkretnym repertuarze. Bo przecież w teatrze najpiękniejsze jest to, że
co wieczór daje mi możliwość
bycia kimś innym.
Marzyłaś
o tym, żeby po studiach na stałe osiąść w Poznaniu?
Po zakończeniu studiów wysłałam c.v. do wielu teatrów. Byłam także na kilku rozmowach o pracę.
Przede wszystkim zależało mi na tym, by grać, nie stracić kontaktu z zawodem. W Poznaniu znalazłam się
przypadkowo. Dyrektor Teatru
Nowego, Piotr Kruszczyński, obecny był na Festiwalu Szkół
Teatralnych w Łodzi. Zobaczył mnie w dwóch spektaklach dyplomowych, a następnie
zaprosił na rozmowę. Początkowo brałam udział w czytaniach dramatów, potem
zastąpiłam w jednej ze sztuk koleżankę, która wkrótce miała zostać mamą. Można
powiedzieć więc, że znalazłam się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim
czasie (śmiech).
Wróćmy
do czasów dzieciństwa. Pochodzisz z bardzo artystycznej rodziny, bo mama
maluje, a tata gra na różnych instrumentach.
No niezupełnie (śmiech). Moi rodzice z
wykształcenia są lekarzami, ale w głębi duszy, tak jak słusznie zauważyłeś, są
artystami. Mama jest niezwykle
uzdolniona plastycznie, a tata gra na fortepianie, keyboardzie i gitarze, taki człowiek-orkiestra. To oni
sprawili, że sztuka stała się bliska memu sercu.
W
takim razie kiedy poczułaś, że drzemie w tobie talent aktorski?
Od zawsze bliska była mi muzyka, dlatego
myślałam, że moją przyszłość
zwiąże właśnie z nią. Aż tu nagle w gimnazjum poznałam dwie
wspaniałe nauczycielki, które założyły grupę teatralną i zaraziły nas jeszcze większą miłością do teatru.
Jeździliśmy na przeglądy małych form teatralnych i konkursy recytatorskie. I się zaczęło… (śmiech).
Ukończyłaś
jednocześnie dwa kierunki studiów. Zacznijmy od Wydziału Aktorskiego w PWSFTviT
im. L. Schillera w Łodzi. Czy o takim wyborze zdecydował prestiż uczelni?
Kiedy przeglądałam
informatory dotyczące szkół
artystycznych, to właśnie Łódź wpadła mi w oko. Dużo o tej szkole
słyszałam, bo przecież ma ona swoją wspaniałą historię i renomę, a o
absolwentach „łódzkiej filmówki” głośno jest na całym świecie. Podczas
egzaminów wstępnych już po pierwszym etapie wiedziałam, że to właśnie filmówka
będzie moim miejscem przez najbliższe lata.
W
jak dużym stopniu szkoła przygotowała cię do pracy na scenie?
Na pewno szkoła
zweryfikowała pewne moje wyobrażenia o pracy aktora. Uświadomiła, jak trudnym zawodem jest aktorstwo i jak
wiele wyrzeczeń od nas wymaga. Dzięki szkole dowiedziałam się jakie błędy
popełniam, na czym muszę się skupić i co poprawić, by poszerzyć swój warsztat
aktorski. Uodporniła mnie także na krytykę. A w tym zawodzie trzeba być na nią
wręcz impregnowanym, by móc cokolwiek stworzyć i nie zamknąć się w sobie.
Studiowałaś
także prawo na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Po co był ci
potrzebny ten kierunek?
Sama nie wiem jak to
się stało. Hmm... Moja rodzina, to w większości lekarze i prawnicy.
Dlatego postanowiłam
zdawać na prawo, z czego bardzo ucieszył się mój tata (śmiech). Po dwóch latach
dostałam się do filmówki,
dlatego w Poznaniu wzięłam rok „dziekanki” i ruszyłam do Łodzi, by zobaczyć co tam mnie czeka. Do stolicy
Wielkopolski przyjeżdżałam zdawać egzaminy i wracałam, by zgłębiać tajniki aktorstwa. Wielokrotnie musiałam
rezygnować ze wspólnego pójścia „na miasto” z kolegami w Łodzi, by poszerzyć
swoją wiedzę prawniczą, czytając kodeksy. Na
szczęście miałam ogromne wsparcie ze strony mojej rodziny i przyjaciół, którzy przez cały czas towarzyszyli mi
na trasie Poznań-Łódź-Poznań (śmiech).
W
2011 roku otrzymałaś nagrodę na XXIX Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi za
rolę Fiokły w „Ożenku” oraz za rolę Alicji w „Opowieściach o zwyczajnym
szaleństwie”, a także Nagrodę Publiczności. Opowiedz proszę coś więcej o tych
realizacjach.
To były dwie zupełnie
inne historie, inny rodzaj teatru.
Dwóch różnych reżyserów. To oni dali mi szansę poprzez powierzenie mi ról.
Z Grigorijem Lifanowem,
reżyserem „Ożenku”, pracowało mi się świetnie. Pamiętam, że my - niedoświadczeni jeszcze aktorzy -
czuliśmy się w jego towarzystwie wspaniale. Dawał nam poczucie bezpieczeństwa i
wiarę w to, że to co robimy, ma sens i że dla niego jesteśmy najlepsi.
Jednoczenie miał sprecyzowaną wizję spektaklu, co nie przeszkadzało w swobodnym
tworzeniu naszych kreacji aktorskich. Bacznie nas obserwował i „brał z nas” to,
co najlepsze. Pamiętam, że po każdej próbie mówił takie zdanie: „Na
dzisiaj dobrze, na jutro nie” (śmiech). Z kolei „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”
- w przeciwieństwie do „Ożenku” - to sztuka osadzona we współczesnych realiach.
Grałam tam Alicję, wyzwoloną dziewczynę. Totalne szaleństwo! Także w tym przypadku reżyser tworząc
razem z nami spektakl, dawał nam swego rodzaju wolność twórczą. Czasami jednak
musiał ją poskramiać (śmiech). Te dyplomy były pięknym podsumowaniem
moich studiów i do dzisiaj pracę nad
nimi wspominam z wielkim sentymentem.
Jak
potoczyło się twoje życie po ukończeniu łódzkiej filmówki? Od razu pojawiły się
konkretne propozycje?
W czerwcu obroniłam się
w Łodzi na wydziale aktorskim, a we wrześniu w Poznaniu na prawie. Miałam w głowie jakiś plan.
Postanowiłam sobie, że w przypadku braku jakichkolwiek propozycji zawodowych,
przeniosę się do Warszawy i tam będę szukała szczęścia. Ale los chciał, że
wróciłam w rodzinne strony i trafiłam do Teatru Nowego w Poznaniu, z czego
ogromnie się cieszę.
"Osiecka. Byle nie o miłości", zdjęcie: Bartłomiej Jan Sowa
Zespołowość
– to słowo pojawia się najczęściej w kontekście tutejszego zespołu aktorskiego.
Masz na ten temat podobne zdanie?
Tak. Zresztą
zespołowość, lojalność to niezwykle ważne cechy, które należy pielęgnować w naszym zawodzie. Jest tu swoisty mix
osobowości, dlatego tak ważne jest, by każdy z nas czuł się w tej teatralnej rodzinie
bezpiecznie. Zespołowość i wzajemne zrozumienie bardzo ułatwiają pracę,
otwierają umysł i uwalniają nawet najbardziej szalone pomysły.
Od
których aktorów nauczyłaś się najwięcej?
Aktorzy, z którymi stawiałam pierwsze,
profesjonalne kroki na scenie, ogromnie mi pomagali, dzięki czemu mój strach
powoli znikał, a wszystkie trzy sceny Teatru Nowego stawały mi się coraz
bliższe. Od każdego z nich starałam się brać jak najwięcej. Uważnie
obserwowałam, podpatrywałam i pytałam o rady. Na scenie każdy uczy się od
każdego. To jest tak, jak poznawanie ludzi. Cudowne uczucie. W moim przypadku
proces nauki trwa nadal, bo jeśli aktor stwierdza, że wie już wszystko i
wszystko potrafi, to znaczy, że przestał ten zawód wykonywać i pora zabrać się
za coś innego.
Przez
dwa lata zdążyłaś wykreować w tym teatrze dużo ról. Kilka z nich uważam za
ważniejsze od pozostałych i na tych chciałbym się skupić. Zacznijmy od „Domu
Bernardy Alba”. Czy twoim zdaniem świat wykreowany przez reżyserkę Magdalenę
Miklasz jest bardziej tragiczny czy komiczny?
Patrząc z perspektywy
Martirio, jednej z pięciu sióstr, którą mam okazję tam grać, świat w domu Bernardy Alba nie jest
radosny. Historia rozgrywająca się w tytułowym domu jest w dużej mierze
przerażająca, dziwna. Myślę, że
wszyscy aktorzy grający w tym spektaklu zgodziliby się ze mną, że kosztuje nas
on - i wywołuje - wiele emocji. Po
zejściu ze sceny potrzebuję chwili, żeby ochłonąć i wrócić do normalnego życia.
Oczywiście są sceny, z których można się pośmiać, ale wydaje mi się, że jest to raczej
śmiech przez łzy. Mimo wszystko dzięki nim widz może trochę odetchnąć od
tej dusznej atmosfery.
Drugim
moim ulubionym przedstawieniem z twoim udziałem jest „Mister Barańczak”. Z
jednej strony udowodniłaś tutaj, że masz niezwykły talent komediowy, a z
drugiej, że potrafisz czarować głosem. Zgodzisz się z tym, że ten spektakl
udowadnia, że poezja może być atrakcyjna dla widza w każdym wieku?
Dziękuję (śmiech). Ja sama bardziej pochyliłam się nad tekstami
Barańczaka i poszerzyłam swoją wiedzę o te z nich, których wcześniej nie
znałam. Praca z Jerzym Satanowskim to czysta przyjemność i niezwykła zabawa;
trzeba było wszystkie te „barańczakowe ulubieństwa” przeczytać kilka razy, by zrozumieć,
co autor miał na myśli (śmiech). A czyż nie przez zabawę możemy szybciej
zbliżyć się do widzów? Myślę, że właśnie ten spektakl jest na to świetnym
dowodem.
Przejdźmy
teraz do twojego recitalu „Osiecka. Byle nie o miłości”, którego jestem wielkim
fanem. Skąd u ciebie pojawiła się fascynacja twórczością Agnieszki Osieckiej,
której w dzisiejszych czasach słucha głównie starsze pokolenie?
Jej twórczość poznałam
bardzo wcześnie głównie dzięki tacie, który śpiewał jej utwory w domu (śmiech).
W związku z tym słuchałam ich
bardzo często, jednocześnie zapamiętując teksty i linię melodyczną. Z kolei
pomysł na recital pojawił się po konkursie „Pamiętajmy o Osieckiej”, w którym
brałam udział. Jest to takie moje „pierwsze dziecko”, a więc i ogromna odpowiedzialność. Na szczęście wspierają
mnie muzycy (śmiech) i
nasz kolega - Manekin. Co do samej Osieckiej - nie wiem, czy tych
utworów w większości
słuchają starsze osoby. Kiedy byłam w szkole podstawowej, później w liceum, a także na studiach,
bardzo często słuchaliśmy piosenek Osieckiej. Ale być może wzięło się to stąd, że ktoś zaszczepił w nas
bakcyla twórczości tej poetki.
Jaki
był klucz przy wyborze piosenek?
Najpierw wybrałam utwory, które były mi bliskie.
Było ich mnóstwo, więc musiałam dokonać kolejnej selekcji. Nie zależało mi tylko
na wykonaniu utworów, ale przede wszystkim chciałam zbudować pewną całość,
historię, która byłaby bliska choć po trosze każdemu z nas. I tak razem z reżyserem
Piotrem Kruszczyńskim i aranżerem muzyki Jackiem Kitą, zbudowaliśmy świat i
historię Renaty Badyl, czyli głównej bohaterki recitalu, bo tak właśnie postanowiliśmy
ją/mnie nazwać (śmiech).
Zanim
doszło do premiery recitalu zdobyłaś Nagrodę Dziennikarzy XVI Ogólnopolskiego
Konkursu Wokalnego „Pamiętajmy o Osieckiej” w Sopocie, o którym już
wspomniałaś, oraz II nagrodę jury i Nagrodę Publiczności w Teatrze Roma.
Dlaczego w ogóle postanowiłaś wystartować w tym konkursie?
Zawsze chciałam wziąć w
nim udział, ale brakowało mi odwagi. Wydawało mi się, że to jeszcze nie jest odpowiedni
moment. A namiętnie słuchałam płyt z nagraniami laureatów z poprzednich lat. W
końcu znalazłam muzyków, z którymi mogłabym poćwiczyć i zaczęłam szukać odpowiednich
tekstów. Dodatkowym bodźcem był fakt, że na stałe miałam kontakt ze sceną. W
związku z tym pomyślałam sobie: teraz
albo nigdy (śmiech).
W
„Elsynorze”, w reżyserii Grzegorza Gołaszewskiego, odtwarzasz postać Julii.
Jedną z najlepszych scen jest ta, kiedy imitujesz ruchy swojej postaci z gry
komputerowej. W jaki sposób ją tworzyłaś? Przyglądałaś się różnym grom czy może
reżyser podpowiadał ci w jaki sposób powinnaś to pokazać?
Osobiście nie jestem
zapalonym graczem. Tylko czasami, dla relaksu, lubię sobie pograć w jakąś grę. W
trakcie pracy oglądaliśmy dużo materiałów poświęconych grom komputerowym i
wspólnie z Grzegorzem analizowaliśmy jak te postaci się ruszają, jak bardzo są
odrealnione, a jednocześnie podobne do ludzi. W związku z tym bohaterka grana
przeze mnie jest kompilacją tego, co wspólnie zaobserwowaliśmy.
Wyjdźmy
teraz z teatru i skupmy się przez chwilę na twoich pasjach. Jedną z nich są
biegi. Kiedy zaraziłaś się tą dyscypliną sportu?
To było mniej więcej
rok temu w Sopocie, kiedy na jednej z wystaw zobaczyłam piękne buty do
biegania. Jest to oczywiście typowo kobiece podejście, z czego zdaję sobie
sprawę (śmiech). Z czasem w teatrze zaczęła się tworzyć grupka zapaleńców.
Najpierw były dwie, trzy osoby, a później dołączyły kolejne. Obecnie mamy całą drużynę, która
podczas wszystkich biegów, w których startujemy, nosi koszulki z logo
Teatru Nowego. Nawet założyliśmy grupę na Facebooku. Każdy z nas wpisuje, ile
kilometrów przebiegł danego dnia, co - jak się okazało - jest bardzo
mobilizujące dla pozostałych osób.
Masz
jeszcze jakieś inne, pozateatralne pasje?
Na pewno śpiewanie, ale
to siłą rzeczy połączone jest z teatrem. Lubię podróżować, więc każdą wolną
chwilę staram się wykorzystać na jakieś wyjazdy. Mogą to być również spontanicznie
wyprawy w nieznane. Pamiętam, że kilka lat temu z przyjaciółką znalazłyśmy
jakąś wakacyjną ofertę.
Jak się okazało wylot był następnego dnia. Decyzja została podjęta w kilka minut. Szybko się spakowałyśmy i
ruszyłyśmy na poszukiwanie przygód.
Niedawno
skończyłaś trzeci kierunek. Było to na wydziale Menadżer Kultury w Wyższej
Szkole Umiejętności Społecznych. Skąd ci się wziął ten pomysł?
Myślę, że wiedza z
każdej dziedziny, niezależnie od wykonywanego zawodu, poszerza nasze horyzonty,
więc czemu nie? (śmiech)
Skoro
pochodzisz z Poznania, zapewne masz w tym mieście swoje ulubione miejsca?
Oczywiście, aczkolwiek choć
urodziłam się w Poznaniu, to
całe dzieciństwo spędziłam w Śremie. Mam stamtąd cudowne wspomnienia i
chętnie wracam do nich myślami. Kiedy patrzę na dzieci wychowywane w dzisiejszych
czasach to trochę mi szkoda, że nie mogą doświadczyć tego, czego my wtedy doświadczaliśmy. A
więc wspólnego biegania po podwórku, zabaw w chowanego i robienia babek w piaskownicy. No cóż,
czasy się zmieniają. Teraz głównie komputery, telewizja, ech!
Do
których spektakli Teatru Nowego, niekoniecznie z twoim udziałem, masz
największy sentyment?
Jest ich wiele, ale na
pewno muszę wymienić mój recital. Jest to może trochę egoistyczne, ale ten
kontakt z publicznością, jakiego
doświadczam właśnie przy tym spektaklu, daje mi ogromnie dużo
satysfakcji. Przełomowym wydarzeniem są „Dziady”, ale kocham także „Dom
Bernardy Alba”, „Mister
Barańczaka”. I zapewne mogłabym tak wymienić wszystkie tytuły po kolei
(śmiech).
Na
koniec pytanie o najbliższe miesiące. W jakich spektaklach będzie cię można
oglądać?
Serdecznie zapraszam na spektakle: „Obwód głowy”, „Osiecka. Byle nie o
miłości”, „Elsynor”, „Dziady”, „Mister Barańczak”, „Obsługiwałem angielskiego króla”
i „Dom Bernardy Alba”.