Oto kolejny wywiad z cyklu "W cztery oczy z...".
„Lubię
eksperymentować z formą”
Z Grzegorzem
Gołaszewskim, aktorem Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Ostatnio
podczas lektury biografii Jacka Nicholsona przeczytałem takie zdanie:
„Aktorstwo to sztuka sztuczności”. Zgodziłbyś się z tym?
Jest to dosyć prowokacyjne zdanie, ale coś w tym
jest.
Jesteś
synem aktora i reżysera Włodzimierza Gołaszewskiego. Z kolei twoja mama Barbara
z zawodu jest plastykiem. Czy właśnie z tego powodu postanowiłeś zdawać do
szkoły aktorskiej?
Skłamałbym gdybym powiedział, że nie. Jednak to
pytanie po raz pierwszy zadałem sobie dopiero po ukończeniu studiów. Miałem
nawet wtedy krótki okres buntu - wycofałem się z zawodu. Kiedy teraz o tym
wszystkim myślę to stwierdzam, że było mi to bardzo potrzebne. Takie odcięcie
się i przemyślenie wszystkiego na nowo. Wtedy dopiero naprawdę poczułem, że
aktorstwo to moja własna decyzja.
W
1996 roku twoi rodzice założyli w Warszawie Teatr Go. Nie myślałeś nigdy o tym,
żeby im pomagać i zaistnieć na warszawskich scenach?
Bardzo podziwiam i szanuję moich rodziców za to, co
robią. Natomiast wolałem pójść własną drogą. Nie uważam też, żeby w Warszawie
było łatwiej się wybić. Nie jestem też typem człowieka odnajdującego radość w
prowadzeniu rodzinnego biznesu. Co nie znaczy, że nie mogę ze swoim tatą
współpracować. Na przykład w czasie ostatnich letnich wakacji grałem u niego w
przedstawieniu na podstawie „Ballad i romansów” i „Pana Twardowskiego”. Było to
dla mnie niezwykłe przeżycie, które sprawiło mi ogromnie dużo radości. To nie
pierwszy raz kiedy pracowaliśmy razem. To on wprowadzał mnie do świata teatru.
Już jako mały chłopiec stawiałem pierwsze kroki na scenie w spektaklach
reżyserowanych przez mojego ojca.
Podobnie
jak twój tata oraz siostra ukończyłeś łódzką PWSFTviT. A zatem nie był to
przypadek, że wybrałeś akurat tę szkołę?
Absolutnie nie był to przypadek. Od dziecka
słyszałem różne legendy na temat tej szkoły i zawsze działały na moją wyobraźnię.
Poza tym dla młodego chłopaka po liceum wyjazd do innego miasta stanowił
atrakcję. Co ciekawe, nigdy nie brałem pod uwagę Akademii Teatralnej w
Warszawie, ponieważ nie chciałem być w tym samym mieście, co moi rodzice.
Opuszczenie domu rodzinnego było mi bardzo potrzebne, żeby móc poświecić się
studiom.
Od
kilku lat jesteś etatowym aktorem Teatru Nowego. Czy słyszałeś cokolwiek o tym
miejscu zanim tutaj trafiłeś?
Nie. Przyjechałem, ponieważ moja dziewczyna Marta
dostała etat. Ówczesny dyrektor Janusz Wiśniewski zatrudnił ją po obejrzeniu
„Trzech sióstr”, gdzie grała rolę Nataszy. Była wtedy na trzecim roku studiów.
Z Martą Szumieł byliśmy razem na roku. Postanowiłem zawalczyć o prace w
Poznaniu i się udało.
O
poznańskiej publiczności zwykło się mówić, że jest nieco zaściankowa. Nie lubi
eksperymentów w teatrze i najchętniej oglądałaby farsy. Czy ty również masz
podobne przemyślenia?
Nie zgadzam się z tą opinią. Poznańska publiczność
jest wierna i bardzo chętnie przychodzi do teatru. I za to należy ją szanować.
Jesteś
bardzo charakterystycznym aktorem. Przede wszystkim ze względu na niezwykłe
„wyczucie formy”. Udowodniłeś to chociażby w „Lobotomobilu” w reżyserii Janusza
Wiśniewskiego. Brakuje ci w tej chwili podobnych ról?
Nie powiedziałbym, że mi brakuje, ale na pewno lubię
eksperymentować z formą i nieraz staram się ją „przemycać” do różnych
przedstawień.
Twoim
ogromnym atutem jest także to, że potrafisz się odnaleźć w każdej stylistyce.
Za każdym razem budujesz zupełnie inną postać, przez co na każdym kroku
zaskakujesz widza czymś nowym. W jaki sposób to robisz?
Najprościej mówiąc, staram się dostosować styl
postaci do danego spektaklu. Reżyser narzuca pewną konwencję, a moim zadaniem
jest ją pokochać, odnaleźć się w niej i poszukać cech charakterystycznych.
Podczas prób otrzymuję również różne dane na temat postaci i spośród nich
wybieram te najbardziej intrygujące, dzięki którym mogę stworzyć coś
niebanalnego.
Przejdźmy
teraz do spektaklu „Obsługiwałem angielskiego króla”, w którym w końcu
otrzymałeś szansę zagrania głównej roli. Czy traktujesz to przedstawienie jako
pierwsze duże wyzwanie teatralne?
Zdecydowanie. Tak jak zresztą sam powiedziałeś, była
to dla mnie pierwsza główna rola, co oznaczało ogromną odpowiedzialność.
Pamiętajmy również, że mówimy tutaj o produkcji wieloobsadowej na Dużej Scenie.
Byłem bardzo zestresowany. Podczas pracy poznałem Michała Grudzińskiego, który
niezwykle mi pomógł i stał się dla mnie kimś ważnym. Zawsze mogę na niego
liczyć.
Masz
opinię człowieka spokojnego, zrównoważonego. Tymczasem w spektaklu „Firma”
grasz rolę Dyrektora, który w jednej ze scen bije po twarzy Radosława Elisa.
Zapewne nie jest to dla ciebie łatwe zadanie aktorskie.
Jest to szalenie trudne zadanie i muszę powiedzieć,
że ten ładunek emocjonalny czuć również na widowni.
Jaka
była twoja reakcja, kiedy dowiedziałeś się, że musisz odegrać taką scenę?
Staraliśmy się określić na ile ma ona być
autentyczna, jakie jest jej zadanie i co mamy dzięki niej osiągnąć. To wymaga
niesamowitej koncentracji, muszę uważać, aby rzeczywiście nie uderzyć Radka
zbyt mocno i żeby ciosy zawsze padały precyzyjnie. To spektakl, w którym nie ma
miejsca na udawanie. Przedstawiony jest w nim świat drapieżników, w którym w
pewnym momencie musi dojść do starcia. W związku z tym ta scena jest jedną z
kluczowych dla całego przedstawienia.
A
jak w ogóle wspominasz pracę z Moniką Strzepką i Pawłem Demirskim? Niektórzy
mówią, że jest to najgorętszy duet teatralny w Polsce.
Są niesamowitą parą twórców. Jestem pełen podziwu
dla talentu Pawła. Z kolei Monika dokładnie wie, co chce pokazać na scenie, a
to bardzo ważne. Próby trwały sześć tygodni, z kolei tekst powstawał na
bieżąco. To był prawdziwy ekspres. „Firma” kojarzy mi się z dobrym rapem. Ten
typ muzyki, podobnie jak to przedstawienie, musi być mocny, dobitny, wychodzić
z wnętrza i opowiadać bez ogródek o otaczającej nas rzeczywistości.
Z
kolei bardzo nietypową rolę masz do odegrania w „Testamencie psa”. Wchodzisz
bowiem na ostatnie, bodajże dwie minuty. Co ciekawe ten epizod został dopisany
już po oficjalnej premierze.
Tak, reżyser i dyrektor zadzwonili do mnie,
spotkaliśmy się usłyszałem pytanie czy chciałbym coś takiego zrobić. Uznałem
ten pomysł za interesujący. Więcej nie powiem, bo tutaj ważny jest element
zaskoczenia (śmiech).
Twoim
ostatnim spektaklem jest „Wiśniowy sad”. Co ci dała praca z Izabellą Cywińską?
Niektórzy mówią, że jest to legenda teatru.
Myślę że Izabella Cywińska nie lubi o sobie mówić
jako o legendzie. To wspaniała reżyserka i cudowny człowiek. Wiele się od niej
nauczyłem.
Jak
rodzice patrzą na efekty twojej pracy na scenie? Czy tata ma na przykład przed
oczami siebie samego sprzed lat, kiedy widzi ciebie w spektaklu? Rozmawiacie w
ogóle ze sobą na takie tematy?
Nie mam pojęcia co mój tata ma wtedy przed oczami,
ale mogę ci powiedzieć, że rodzice są obecni na wszystkich premierach z moim
udziałem. Można powiedzieć, że to nasze wspólne święto. Zresztą bardzo lubię
grać wiedząc, że są na widowni.
Ostatnio
miałeś okazję grać w drużynie piłkarskiej Teatru Nowego. Piłka nożna jest jedną
z twoich pozateatralnych pasji?
Piłka nożna to nasz sport narodowy (śmiech).
Występujesz
również w przedstawieniach eksploatowanych już od kilku sezonów. Wymienię tutaj
„Don Juana”, „Bestię” i na przykład „Oszusta”. Czy z tych spektakli nadal jesteś
w stanie wykrzesać coś nowego zarówno dla siebie, jak i widzów?
Tym właśnie charakteryzuje się praca w teatrze, że
spektakl musi być żywy i za każdym razem inny. Ja także staram się, aby moja
rola dojrzewała wraz z każdym następnym przedstawieniem. I ta możliwość rozwoju
sprawia mi ogromnie dużo radości. Przy okazji stanowi pewną formę doskonalenia
własnego warsztatu. W tej pracy nie ma miejsca na rutynę.
W
styczniu ruszyły próby do „Dziadów” w reżyserii Radosława Rychcika, w których
będziesz miał okazję występować. Możesz coś więcej powiedzieć o tym projekcie?
Jedyne co mogę w tej chwili powiedzieć, to że będą
grane na Dużej Scenie, a premiera odbędzie się w marcu. Za dużo szczegółów sam
jeszcze nie znam.
Na
koniec chciałbym cię jeszcze zapytać o twój autorski spektakl pt. „Elsynor”,
którego premiera planowana jest na 9 maja. Z opisu wynika, że ma to być projekt
wirtualno-teatralny, nawiązujący do szekspirowskich dramatów. Z jednej strony
bardzo mnie to zaciekawiło, ale z drugiej zaniepokoiło. Pomyślałem bowiem, że
zamiast żywych aktorów, przez większość czasu będziemy oglądać film na dużym
ekranie, umieszczonym pośrodku sceny. Czy moje obawy są zasadne?
Nie musisz się obawiać. To nie będzie kino, tylko
teatr. Z żywymi aktorami (śmiech). Na ten moment mogę powiedzieć tyle, że wraz
z Szymonem Adamczakiem napisaliśmy scenariusz, na podstawie którego powstaje
spektakl w mojej reżyserii. I na tym etapie wolałbym nic więcej nie mówić na
ten temat.