„W
tym zawodzie trzeba ryzykować”
Z Piotrem
Dąbrowskim, aktorem Teatru Polskiego w Poznaniu rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Na
początku wyjaśnijmy pewną zagadkę. W jednych źródłach widniejesz jako Piotr B.
Dąbrowski, a w drugich jako Piotr Dąbrowski. Skąd te rozbieżności i jakie imię
kryje się pod literką B.?
To śmieszna sprawa, bo bardzo często jestem o to
pytany w wywiadach. Skrót B. pochodzi od mojego drugiego imienia Bartłomiej.
Kiedy przyjechałem do Poznania postanowiłem dodać skróconą wersję tego imienia,
ponieważ było za długie. A tak w ogóle to zaczęło się od tego, że w Teatrze
Węgierki w Białymstoku był już jeden Piotr Dąbrowski. Aktor, reżyser i ówczesny
jego Dyrektor. W związku z tym stwierdziłem, że łatwiej będzie mnie kojarzyć z
tym B. przed nazwiskiem.
Jesteś
absolwentem Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.
Podobno jednak to rodzice namawiali cię do tego, żebyś tam zdawał. Dlaczego sam
nie byłeś do tego przekonany?
Rodzice chcieli żebym robił coś innego. Widzieli
jednak, że już od najmłodszych lat ciągnęło mnie do teatru. Uczęszczałem do zespołu
amatorskiego Pro w Białymstoku. Kiedy nastał moment wyboru kierunku studiów i
powiedziałem rodzicom, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, chcieli mnie
odwieść od tego pomysłu. Argumentowali to tym, że nie będę miał co robić w
przyszłości, bowiem nie ma pracy dla aktorów. W związku z tym pchali mnie w
stronę ekonomii. I w pewnym sensie dopięli swego, bo zacząłem ją studiować.
Kiedy jednak zobaczyli jak się tam męczę, namówili mnie jednak żebym zdawał do
Akademii Teatralnej. Jednak nie nazwałbym tego niechęcią. Po prostu z jednej
strony czułem napór rodziców, z drugiej sam nie byłem pewien czy się do tego
nadaję. Ale jak widać spróbowałem i się udało.
Warto
dodać, że ukończyłeś Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku. Tutaj już chyba
nie można mówić o żadnym przypadku, bo wspomniałeś kiedyś, że wychodziłeś
zahipnotyzowany ze spektakli Białostockiego Teatru Lalek?
Ja się właściwie wychowywałem na białostockich
lalkach. Bardzo często tam przebywałem i chodziłem na spektakle. Zdarzały się
nawet z tego powodu wagary w szkole. Jedni chodzili wtedy do parku, a ja do
teatru. Przy okazji poznawałem ludzi, którzy tam pracowali i się w nich
zakochałem. Widziałem tą ich pasję, która później przeszła na mnie. W związku z
tym wybór akurat tej szkoły był bardzo świadomy.
Powiedziałeś,
że na tym wydziale połknąłeś bakcyla „lalorów”. Wytłumacz proszę, co to jest?
„Lalory” to po prostu lalki. Jest to taki żargon obowiązujący wśród studentów,
aktorów lalkarzy. Występują oczywiście także inne określenia. Ja akurat użyłem
takiego.
Czy
aktorowi dramatycznemu przydaje się doświadczenie z takiej odmiany teatru?
Aktor lalkarz posiada podwójną umiejętność. Jest
również aktorem dramatycznym, bo system nauczania okazuje się podobny do tego,
który mamy w szkole dramatycznej. Do tego posiada umiejętność operowania,
animowania przeróżnymi technikami lalkowymi oraz grania w masce. Błędem jest
kojarzenie teatru lalkowego wyłącznie z teatrem dziecięcym. Wystarczy tylko
spojrzeć w repertuar. Są przecież także propozycje dla widzów dorosłych.
Co
to znaczy spektakl lalkowy dla dorosłych? Czym on się charakteryzuje?
Przede wszystkim materiałem, nad którym się pracuje.
Jest on ambitniejszy, a więc można nawet sięgnąć do klasyki, dramaturgii
współczesnej. Zresztą zapraszam w przyszłym sezonie do Teatru Polskiego, bo mam
nadzieję, że pojawi się projekt lalkowy. Jest to pomysł mój oraz Pawła Siwiaka,
który podobnie jak ja jest aktorem-lalkarzem. Szczegółów póki co nie chcę
zdradzać. Chcemy pokazać poznańskiej widowni, że istnieje również taka odmiana teatru.
Przez
rok występowałeś w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku.
Jak byś określił jednym słowem tamtejszą publiczność?
Pierwsze słowo, które mi się nasuwa to mieszczańska.
Aczkolwiek widownia białostocka jest bardzo elastyczna. Tam przez długie lata
sytuacja wyglądała w ten sposób, że część widzów szła w kierunku białostockich
Lalek, a druga wybierała repertuar Teatru Dramatycznego. Dodam, że bardzo
różniły się one między sobą. Lalki do dzisiaj grają ambitny repertuar. Z kolei
Dramatyczny szedł wtedy w stronę fars, rzeczy lekkich. Było to oczywiście
dobre, gdyż widz mógł wybrać to, co go najbardziej interesowało. Odkąd
Agnieszka Korytkowska przejęła Dramatyczny, próbuje wprowadzać zupełnie nowe
rzeczy.
Czyli
podglądasz to, co się tam dzieje?
Oczywiście. Tym bardziej, że Agnieszka jest moją
przyjaciółką i trzymam za nią kciuki.
Piotr
Tomaszuk to jedna z najważniejszych osób, jakie spotkałeś na swojej drodze
zawodowej? Wystąpiłeś w jego spektaklu „Jabłoneczka” będąc już w Teatrze Baj
Pomorski w Toruniu.
A wcześniej zetknąłem się jeszcze z Piotrem w
Teatrze Wierszalin, gdzie grałem w spektaklu „Ofiara Wilgefortis. Bardzo go sobie cenię. Ta współpraca była na pewno
dużym wyzwaniem i wielkim odkrywaniem samego siebie. W Teatrze Wierszalin
pracuje się zupełnie inaczej niż w teatrach instytucjonalnych takich jak na
przykład Teatr Polski w Poznaniu.
Patrząc
na spektakle toruńskie, w których występowałeś przeważają te dla dzieci.
Wymienię chociażby „Pinokia”, „Cudowną lampę Aladyna” czy też „Opowieść
wigilijną”. Dlaczego wybierali cię akurat do tego typu przedstawień? Czyżby to
był casus teatru lalkarskiego?
Teatr Baj Pomorski miał taką zasadę, że grał przede
wszystkim spektakle dla dzieci. Jednak od razu zaznaczę, że były one przeróżne.
Skierowane zarówno to tych zupełnie małych dzieciaczków, jak i do młodzieży.
Zdarzały się również propozycje dla dorosłych. Grałem tam bowiem również w
„Krótkim kursie piosenki aktorskiej” oraz „Kandydzie”, który zresztą był tam
moim debiutem.
Chciałbym
cię teraz spytać o współpracę z Ondrejem Spisakiem. Jak ją wspominasz i czym w
ogóle różni się praca z reżyserem polskim od tej z zagranicznym?
Duża różnica tkwi tutaj w mentalności. Na przykład
Piotr Tomaszuk, o którym wcześniej rozmawialiśmy, dużo wymaga od swoich aktorów. Prowadzi ich w swój własny,
specyficzny sposób. Natomiast Ondrej jest bardzo otwarty i dużo czerpie ze
swoich aktorów. Przyjmuje ich propozycje, nie narzuca niczego. W związku z tym
wspominam tą pracę fantastycznie. Była to niezwykła przygoda. Długie lata
marzyłem, żeby się z nim spotkać i w końcu to się udało.
Czy
zawód aktora jest ryzykowny?
Ryzyko jest duże, ponieważ pracujemy na emocjach. Często
odkrywamy je na scenie. Jako przykład mogę tu podać pracę przy spektaklu „Ich
czworo. Obyczaje dzikich”. Postać Fedyckiego wymagała ode mnie poszukania
takich stanów emocjonalnych, jakie na co dzień są mi obce. Po kilku
improwizacjach doszło do tego, że tym co odkryłem w sobie, byłem autentycznie
przerażony. Z drugiej strony także zadowolony, ponieważ w końcu udało mi się to
w sobie odkryć. Na co dzień aktorzy zmagają się z różnymi emocjami.
Przychodzimy z nimi do teatru, a kiedy dochodzi do ich uwolnienia, trzeba mieć
sposób na to w jaki sposób je ujarzmić, oswoić. Często też dochodzi do
konfliktów na próbach i poza teatrem. Oczywiście nie da się też zupełnie
zapomnieć o tym, co dzieje się na scenie. Mimo wszystko to zostaje gdzieś tam z
tyłu głowy. Jestem jednak w stanie sobie z tym poradzić. Wychodząc z teatru
potrzebuję trochę oddechu, dlatego szukam różnych sposób, aby chociaż na chwilę
się „zresetować” i nie myśleć o tym.
Których
rzeczy byłbyś w stanie nauczyć się bez Akademii Teatralnej?
Gdyby była taka możliwość, że dostaję angaż w
teatrze bez szkoły teatralnej, to właśnie w tam bym się wszystkiego nauczył.
Chociaż takie rozwiązanie jest bardzo mało prawdopodobne . Szkoła przygotowuje
nas tylko do tego, co się za chwilę wydarzy w naszym życiu zawodowym. Cztery
lata spędzone w szkole teatralnej są bardzo przyjemnym czasem. Pracuje się w
grupie, zawiązują się przyjaźnie, pracujemy cały czas ze sobą. Tak więc znamy
siebie nawzajem oraz nasze możliwości. Trafiając do teatru, znajdujemy się w
większej grupie i trzeba na nowo uczyć się samych siebie.
Mówi
się, że większość ludzi ma swoje autorytety. Co dla ciebie oznacza to słowo i
czy spotkałeś w swoim życiu takie osoby?
Oczywiście, że tak. Pierwszym takim autorytetem w
szkole teatralnej był i jest cały czas Cezary Szyfman, profesor od emisji
głosu. Człowiek, który był przede wszystkim świetnym pedagogiem, fantastycznym
psychologiem. Kiedy przychodziłem do szkoły teatralnej, nie mówiłem takim
głosem jakim mówię w tej chwili. Miałem bardziej podwyższony. To, że teraz
mówię obniżonym jest właśnie jego zasługą. Z kolei jeżeli chodzi o autorytet z
grona aktorskiego, to takim niedoścignionym wzorem dla mnie jest oczywiście
Janusz Gajos. Tym bardziej, że ma on także korzenie lalkarskie. Od tego właśnie
zaczynał swoją karierę. Nawet u nas w zespole mam takie autorytety. Tak w ogóle
są to dla mnie ludzie, od których cały czas mogę się uczyć i którzy potrafią
mnie ciągle czymś zaskakiwać.
Wróćmy
z powrotem na deski teatralne. Jest 2010 rok, pojawiasz się w Teatrze Polskim w
Poznaniu. Co czułeś, kiedy zobaczyłeś swoje nowe miejsce pracy?
Kiedy pojawiłem się tutaj, od razu trafiłem na
pierwszą próbę do „Mistrza i Małgorzaty”. To co czułem wtedy to przerażenie.
Wszystko dlatego, że zupełnie nie znałem miasta, ludzi. Byłem rzucony na
głęboką wodę. Dodatkowo jak się dowiedziałem o postaci, która mam grać, to
przerażenie sięgnęło zenitu. Zespół przyjął mnie bardzo dobrze. Ani przez
chwilę nie odczułem, że coś może być nie tak. Czułem ogromne wsparcie ze strony
kolegów. Tak więc był to bardzo przyjemny moment w moim życiu.
Wspomniałeś
o „Mistrzu i Małgorzacie”. Grasz tam postać Wolanda i z nim jesteś przede
wszystkim kojarzony przez publiczność. Nie boisz się w związku z tym pewnego
rodzaju zaszufladkowania?
Zauważyłem, że została mi przypięta pewnego rodzaju
łatka. Nie przeszkadza mi to jednak. Jestem bowiem zdania, że jeżeli słyszę tak
dużo pozytywnych opinii na temat tej roli, to znaczy że swoją pracę wykonałem
dobrze. I to mi daje oczywiście satysfakcję. Z drugiej strony mam poczucie, że
jest to dla mnie znak, żeby pokazać się publiczności również z trochę innej
strony. Są takie postaci jak właśnie Woland, Hamlet czy Otello, które można
nazwać postaciami przez duże P. W związku z tym łatwo się je zapamiętuje. Widz
z ogromną ciekawością przychodzi na takie przedstawienie, żeby zobaczyć jak one
wyglądają na scenie. Grigorij Lifanow (reżyser „Mistrza i Małgorzaty – przyp.
red.) powiedział na próbie koleżance, która grała Małgorzatę (Anna Wodzyńska –
przyp. red.), Michałowi Kalecie oraz mi ciekawą rzecz. Uważajcie, bo ludzie po
tym spektaklu będą was bardzo mocno oceniać. Każdy, kto zna tą powieść ma inne
wyobrażenie o każdej z postaci. A więc wasza interpretacja będzie skazana na
bezlitosną ocenę z ich strony. Są zatem tylko dwa rozwiązania. Albo im się to
spodoba albo zupełnie to odrzucą.
Miałeś
taką rolę, którą na początku pokochałeś, a później im dłużej ją grałeś, tym
bardziej byłeś nią zmęczony?
Nigdy nie miałem takiej sytuacji. Natomiast
rzeczywiście z niektórymi postaciami łatwiej się zmierzyć, a z innymi trudniej.
Im jest trudniej, tym jest lepiej tak naprawdę. Są postaci, z którymi nie do
końca się identyfikuję. Tak jest w przypadku Areczka z „Wiecznego kwietnia”.
Może jest to spowodowane tym, że mieliśmy mało prób. Wszystko powstawało bardzo
szybko i nie było czasu, aby oswoić się z tym materiałem, wgryźć się w niego bardziej.
Nie jest to także spektakl często eksploatowany.
Dostajesz
scenariusz sztuki, w której masz zagrać. Jak od tego momentu wygląda twoja
praca i czy lubisz kiedy reżyser daje ci pewne rady? A może wolisz samodzielnie
pracować nad rolą i przedstawiasz na próbach swoje pomysły?
Kiedy zaczynam pracę z reżyserem muszę poznać jego
pomysł, koncepcję całego spektaklu oraz konkretnych postaci. Na początku
słucham jego uwag, tego jak on to widzi. Następnie trawię to wszystko i
przychodzi moment konfrontacji dwóch
wizji: mojej oraz reżysera. W moim przypadku jest tak, że zawsze idę na
kompromis. Pewni reżyserzy zgadzają się z wizją aktorów, ale są i tacy, którzy
czekają na nasze propozycje. Jednak muszę powiedzieć, że bardzo interesujące
rzeczy wychodzą z takich rozmów.
Zdarza
ci zapewne chodzić do innych poznańskich teatrów. Czy według ciebie Poznań jest
ciekawym miejscem na mapie teatralnej Polski. Jaką ocenę w tradycyjnej skali od
1 do 6 dałbyś naszemu miastu?
Staram się śledzić na bieżąco poczynania innych
naszych teatrów. Natomiast bardzo często zdarza się tak, że kiedy my gramy, to
grają w tym samym czasie koledzy z Teatru Nowego. Tak więc brakuje mi czasu,
żeby coś obejrzeć. W ciągu ostatnich lat dużo ciekawych rzeczy miało miejsce w
Poznaniu i idzie to w bardzo dobrym kierunku. Odkąd nastały rządy Piotra
Kruszczyńskiego, w Teatrze Nowym dzieją się rzeczy, których do tej pory nie
było. Nasz teatr z kolei proponuje widzom różnorodny repertuar. Każdy znajdzie dla
siebie spektakl, który będzie mu odpowiadał. Jeżeli ktoś lubi komedię, to
przyjdzie na „Samobójcę” czy też „Gąskę”. Natomiast gdyby ktoś wolał nieco
ambitniejszy repertuar, pójdzie na coś innego. A w skali, którą wymieniłeś przyznałbym
Poznaniowi piątkę, nawet z takim zbliżającym się powoli plusem.
Miałeś
taki moment w swoim życiu, kiedy wróciłeś do domu po spektaklu i powiedziałeś
sam do siebie kończę z tym zawodem? Nie mam już siły i chcę robić innego, mniej
stresującego?
Nie miałem takiego momentu, ponieważ jestem
człowiekiem cierpliwym. Zresztą powiedziałem sobie kiedyś, że jeżeli nastąpi w
moim życiu taki moment, że to wszystko nie będzie mi sprawiać satysfakcji, będę
czuł się wypalony, wtedy zacznę szukać czegoś innego. Mam jednak nadzieję, że
do tego nie dojdzie. To, co mnie spotyka w życiu zawodowym, ciągle mnie
zaskakuje.
A
widziałbyś siebie jako kogoś innego niż aktor?
Myślę że tak, bo jestem bardzo otwartą osobą. Tak
sobie teraz pomyślałem, że ciekawie by było wykonywać zawód aktora i dodatkowo
zajmować się czymś innym. Wymyślam sobie zresztą w głowie cały czas różne
rzeczy. Jest to dla mnie swego rodzaju odskocznia od tego, co dzieje się tu i
teraz. Przy okazji powiem, że kiedyś pracowałem w barze, kiedy zaczynałem
przygodę z teatrem.
Jerzy
Stuhr powiedział mi kiedyś, że najtrudniejszym wyzwaniem dla aktora jest granie
w komediach. Zgodziłbyś się z tą opinią? W końcu masz okazję występować chociażby
w „Samobójcy”. Rozśmieszanie publiczności to trudna sztuka?
Na pewno tak. Nie wiem natomiast czy komedia to
najtrudniejszy gatunek dla aktora. Powiedziałbym, że jeden z najtrudniejszych.
Są aktorzy, którzy mają dużą swobodę i łatwość w kreowaniu postaci komediowych.
Ja na przykład muszę poświęcić więcej czasu, żeby przygotować się do takiej
roli. Dużo zależy także od tekstu, nad którym się pracuje. W przypadku
„Samobójcy” mamy do czynienia z tak zwanym samograjem. Jest świetnie napisany,
daje dużo możliwości. Humor zawarty jest w tym przypadku w słowie.
Czy
trudno jest wytrzymać z Piotrem Dąbrowskim prywatnie?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Musiałbyś się
spytać moich kolegów. Chociaż wydaje mi się, że raczej jestem fajnym kumplem.
Co
po tych kilku latach od twojego debiutu scenicznego mówią rodzice?
Tata zmarł niedawno ale wiem, że był i jest ze mnie
dumny. Mama natomiast jest przekonana, że wybrałem dobrą drogę.
Na
koniec chciałbym cię spytać o to, jaką radę dałbyś młodemu człowiekowi, który
chce zdawać do szkoły aktorskiej?
Przede wszystkim nie
powinien robić niczego na siłę. Słuchać tego, co mu podpowiada intuicja. Musi
pamiętać, że w tym zawodzie nie można się niczego bać, trzeba ryzykować.