„Żałuję, że nie gramy na stadionie przy
Bułgarskiej”
Z Piotrem Kruszczyńskim, dyrektorem Teatru Nowego w
Poznaniu rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Pretekstem
do naszego spotkania jest podsumowanie sezonu 2012/2013 w Teatrze Nowym oraz
wszystkiego tego, co miało miejsce począwszy od 7 września 2011 roku. Wtedy
oficjalnie zaczął pan pełnić funkcję dyrektora, a miejsce to miało zyskać
bardziej ludzkie oblicze. Czy tak właśnie się stało?
Przyglądam
się regularnie widzom naszego teatru i zauważam, że oprócz dotychczasowych
wiernych bywalców w średnim i starszym wieku, od pewnego czasu przychodzą do
nas także nowi – zazwyczaj nieco młodsi. Dostrzegam u nich więcej luzu, a mniej
zobowiązań wobec teatru jako miejsca elitarnego. I bardzo mi się to podoba.
Najgłośniejszą
premierą tego sezonu była „Firma” duetu Monika Strzępka-Paweł Demirski.
Recenzje miała w większości pozytywne. Z kolei o teatrze znowu zaczęto dużo
mówić zarówno w mediach lokalnych, jak i ogólnopolskich. Największym problemem
okazało się zapełnienie widowni Dużej Sceny. A zatem czy ten „eksperyment” się
udał i czy jest pan zaskoczony nieco niższą frekwencją na tym przedstawieniu?
Monika
i Paweł z założenia starają się robić teatr zaangażowany społecznie, który ma
dotykać ludzi bezkompromisowością przekazu. I „Firma” taka właśnie jest. W
związku z tym nie należy spodziewać się na widowni wyłącznie wiwatujących
tłumów. Mamy do czynienia z dość niewygodnym przedstawieniem, w pewnym sensie
uwierającym publiczność dramatyczną diagnozą naszej kolejowej rzeczywistości.
Moim zdaniem to świetnie, że właśnie w Poznaniu teatr Strzępki-Demirskiego stał
się na nowo kontrowersyjny. Sukces kasowy ich poprzednich przedstawień, jak
chociażby „Położnic szpitala świętej Zofii” dowodzi, że autorom pomału groziła
komercjalizacja ich sztuki. Obserwując reakcje widowni podczas „Firmy” odnoszę
wrażenie, że dzieli się ona na dwa obozy. Większość przyjmuje spektakl
owacyjnie, mniejszość czuje się zawiedziona, rozgoryczona, nieraz wręcz
wkurzona. Część nawet wychodzi przed końcem. Dla mnie stanowi to idealne
proporcje w sensie emocji, jakie powinien wywoływać spektakl.
Nie
mniej dyskusji wzbudziło „Imperium”. Ludzie narzekają, że jest to za trudny
spektakl, a piosenki mogą być niezrozumiałe dla osób nie znających języka
rosyjskiego. Ma pan pomysł co zrobić z przedstawieniem od przyszłego sezonu,
żeby frekwencja była lepsza?
W ogóle
nie uważam, żeby ten spektakl był trudny w odbiorze, a reakcje widzów
całkowicie temu zaprzeczają. Według mnie „Imperium” jest genialną metaforą
dzisiejszej Rosji, podaną w niezwykle barwny sposób. To w tej chwili jedna z
najciekawszych pozycji repertuarowych w naszym teatrze, w dodatku bardzo
atrakcyjna muzycznie. Ale rzeczywiście nie zawsze sprzedaje się tak jak inne
nasze hity. Podejrzewam, że może chodzić o tytuł naprowadzający widownię na
klasyczny trop. Tymczasem sam spektakl to „czadowa” interpretacja i każdy kto
chce przeżyć muzyczną podróż po Rosji, powinien go zobaczyć. Oczywiście od
przyszłego sezonu chcemy wzmocnić promocję tego przedstawienia.
Porozmawiajmy
teraz o dwóch projektach. Mianowicie o „Dyskretnym uroku burżuazji” oraz
„Testamencie psa”. W przypadku pierwszego tytułu mamy do czynienia z
przeniesieniem czegoś, co mogliśmy już oglądać pod koniec poprzedniego sezonu
na Dużej Scenie. Słyszałem głosy, że w związku z tym niepotrzebnie nazwane to
zostało premierą. Jak by się pan odniósł do takich zarzutów?
Wiele
teatrów na świecie proponuje formy przedpremierowe, choćby w celu sprawdzenia
reakcji widowni. Czytania „Dyskretnego uroku burżuazji” widziało raptem około
pięciuset osób. Później spektakl nabrał inscenizacyjnego rozmachu.
Podobną
sytuację mamy w przypadku „Testamentu psa”. Remigiusz Brzyk wystawiał go
wspólnie ze studentami z Wrocławia jako spektakl dyplomowy. Mieli okazję go
oglądać również widzowie Teatru Nowego. W poznańskiej wersji występują zresztą
niektórzy aktorzy znani z poprzedniej odsłony. Czy jest to zatem premiera?
Podczas
pobytu w Nowym Jorku dość wnikliwie studiowałem zasady działania teatrów
broadwayowskich. Kiedy pojawia się tam w głęboko offowym teatrze jakiś niszowy,
ale interesujący spektakl - przychodzi producent i kupuje go do repertuaru
najważniejszych scen. Tak też było i w naszym przypadku. Zobaczyłem bardzo
ciekawą, żywiołową interpretację tekstu Suassuny więc zaprosiłem twórców do
Poznania. Najpierw na dwa występy gościnne, potem na dopracowanie inscenizacji
z udziałem aktorów z Teatru Nowego. Ma to zresztą szansę stać się tradycją, że
co roku będziemy zapraszać najlepsze przedstawienie dyplomowe i prezentować
poznańskim widzom. Będąc jurorem na ostatnim festiwalu szkół teatralnych w
Łodzi, obejrzałem i zaprosiłem do Poznania dwa znakomite spektakle dyplomowe. Tym
razem oba z krakowskiej PWST: „Mężczyznę, który pomylił swoją żonę z
kapeluszem” w reżyserii Krzysztofa Globisza oraz „Niech no tylko zakwitną
jabłonie” Agnieszki Osieckiej w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Pokażemy je
na przełomie września i października i kto wie – może któreś z nich także
zagości na stałe na naszym afiszu?
Świetne
recenzje miał w tym sezonie „Dom Bernardy Alba”. Czy w pana hierarchii to
przedstawienie znajduje się wysoko?
Bardzo
cenię ten spektakl. Dwa lata temu miałem przyjemność wręczać nagrodę za debiut
Magdalenie Miklasz (reżyserka tego przedstawienia – przyp. red.) na festiwalu
„Pierwszy kontakt” w Toruniu. Cieszę się, że potwierdzając swój talent
spowodowała, że zespół aktorski Nowego wykonał fantastyczną, zespołową pracę.
W
tym roku wprowadził pan do repertuaru także teatr dokumentalny. Rzecz jasna mam
tutaj na myśli „Jeżyce Story. Posłuchaj miasta!”. Czy Roman Pawłowski,
wcześniej krytyk teatralny, sprawdził się jako dramaturg?
Roman
Pawłowski jest od lat znawcą i admiratorem teatru dokumentalnego. Niewiele jest
osób w Polsce, które mogą poszczycić się podobną wiedzą na temat tej dziedziny twórczości
scenicznej. Cieszy fakt, że właśnie w Nowym udało się połączyć z nim w twórczy
tandem reżysera Marcina Wierzchowskiego. Panowie spotkali się po raz pierwszy
tutaj, w Poznaniu i od tego czasu tworzą nasz teatralny serial. W tym sezonie
powstały cztery odcinki (premiera ostatniego, czyli „Miasta kobiet” odbędzie
się 29 czerwca – przyp. red.). Co ciekawe udział aktorów w tym projekcie od
początku zakładał dobrowolność ze względu na specyficzne zadanie wymagające
dziennikarskiej wręcz umiejętności przeprowadzenia wywiadów z ludźmi – bohaterami jeżyckich historii. Aktorzy odtwarzają bowiem
na scenie autentyczne losy prawdziwych mieszkańców Jeżyc.
Odkąd
został pan dyrektorem z afisza zniknęło kilka spektakli. Ostatnim była „Pamięć
wody” w reżyserii Łukasza Wiśniewskiego. Decyzja ta wzbudziła dużo kontrowersji
na różnych forach internetowych. Jaki był powód tej decyzji?
Nie
ukrywam, że pożegnanie z tytułem to smutny moment dla wszystkich w teatrze. To
jakby „przejście spektaklu na emeryturę”, od kiedy zaczyna on żyć jedynie w
pamięci widzów i aktorów. Powodem takiej decyzji bywa po prostu wiek
przedstawienia. „Pamięć wody” zagraliśmy od 2008 roku prawie 150 razy.
Pożegnalne przedstawienia często wywołują efekt fałszywej euforii. Podobnie
było z „Ożenkiem” Gogola, który w ubiegłym sezonie również przestał być grany
na naszej scenie. Pragnę jednak wszystkich uspokoić - w miejsce zgranych
spektakli zawsze wprowadzamy nowe pozycje.
W
repertuarze próżno szukać „Turystów”. Reżyserka Lena Frankiewicz pana zawiodła?
Nie.
Doszło do sytuacji, w której opowiadana historia nie puentowała się w
emocjonalny, znaczący sposób. Widziałem dezorientację widzów, którzy wychodzili
po tym przedstawieniu. Historia prowadzona była bardzo zgrabnie do pewnego
momentu i nagle następowało dziwne narracyjne załamanie. Wynikało to częściowo
ze struktury samego dramatu. Wspólnie z aktorami i reżyserką doszliśmy do
wniosku, że być może trzeba będzie podjąć nowe wyzwanie, na przykład za rok, a
z „Turystami” pożegnać się.
Szerokim
echem odbiła się premiera „Wnętrz” w reżyserii Pawła Miśkiewicza. Dlaczego ten
projekt się nie udał? A może ma pan inne zdanie?
W ogóle
nie podzielam tego poglądu. Zaprosiłem do współpracy wybitnego reżysera, który
dotąd nigdy nie pracował w Poznaniu. Reprezentuje on bardzo specyficzną szkołę
reżyserii, opartą na metodzie mistrza - Krystiana Lupy. Praca z aktorem wymaga
w niej zazwyczaj wielu wspólnych doświadczeń twórczych. Uważam, że gdyby próby
„Wnętrz” potrwały miesiąc dłużej, efekt byłby jeszcze lepszy. Niestety organizacyjnie
nie było to możliwe. Reasumując, widzę w tym spektaklu zupełnie inny,
„krakowski” - rzekłbym - język teatralny, z którym poznańscy widzowie mają
szansę wreszcie się zapoznać. Być może widzowie są zszokowani, że po
arcyzabawnym „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Allena obcują teraz z zupełnie innym
przykładem jego twórczości.
Publiczność
ewidentnie pokochała spektakle „Dwunastu gniewnych ludzi” i „Dom lalki”. Czy w
przypadku tego drugiego nie podziałał czasem plakat, który pierwotnie miał
wyglądać zupełnie inaczej? Reklama dźwignią handlu?
Jeżeli
tak, to można się tylko cieszyć, że ostateczny wybór okazał się słuszny. Myśląc
o repertuarze, planuję również adres, pod który wysyłamy dany spektakl, a z tym
wiąże się koncepcja reklamy wizualnej.
Podczas realizacji „Domu lalki” spełniło się w 100% to, na co liczyłem
zapraszając do reżyserowania w naszym teatrze Michała Siegoczyńskiego.
Współczesna wariacja na temat „Nory” Ibsena okazała się hitem, zupełnie jak
szlagiery muzyki pop, które wspaniale wykonuje w spektaklu Ania Mierzwa.
Podobnie owacyjnie widzowie przyjmują „Dwunastu gniewnych” i to nie tylko w
Poznaniu, ale także na bardzo prestiżowym festiwalu „Boska Komedia” w Krakowie.
Można
powiedzieć, że wyszedł pan z Teatrem Nowym do ludzi. Mam na myśli projekty
nazwane wspólnym tytułem „Wokół teatru”. Poznaniacy chcą dyskutować o teatrze?
Patrząc na frekwencję, nie zawsze była ona zadowalająca.
Tutaj
absolutnie nie chodzi o frekwencję. Przez te projekty chcemy stworzyć możliwość
dodatkowego wgryzienia się w tajniki sztuki teatralnej tym, którzy tego sobie
życzą. Zaznaczyłem wyraźnie, że to miejsce ma być według mojej koncepcji
swoistym ośrodkiem kultury. Złośliwi mówią, że Nowy staje się „domem kultury”.
Nie wiem dlaczego w Polsce to określenie wciąż ma negatywne konotacje; możliwe,
że u niektórych pokutują jeszcze wspomnienia z czasów PRL-u i tzw. kultury
masowej. Według mnie zadaniem teatru w mieście, w którym wybór ogranicza się do
dwóch teatrów dramatycznych, nie jest tylko granie spektakli, ale też umożliwienie
aktywnego uczestnictwa w ich odbiorze.
Pojawiły
się również takie inicjatywy jak „Dramaty Nowe”, „Klasyka na nowo” czy „Forum
Fotografii Teatralnej”. Będą kontynuowane w przyszłym sezonie?
Na ile
środki finansowe nam na to pozwolą, będziemy je kontynuować. „Dramaty Nowe” są
niezmiernie ważne ze względu na analizę tego, co dzieje się we współczesnej
dramaturgii. Dzięki temu cyklowi mamy również możliwość poznania w pracy nad
tekstem młodych reżyserów. Z kolei „Klasyka na nowo” jest hołdem złożonym naszemu
patronowi, poprzez okazję do obejrzenia przedstawień, w których grał. Wreszcie
„Forum Fotografii Teatralnej” to jedyna tego typu impreza w Polsce. Nie
sprawdzałem, ale może także w Europie i na świecie. Warta kontynuacji ze
względu na fakt, że fotografia stanowi najszlachetniejsze świadectwo ulotnej
sztuki teatru i warto dbać o jej poziom.
Porozmawiajmy
o zespole aktorskim. Patrząc na obsady nowych spektakli bardzo rzadko pojawiają
się takie nazwiska jak Łukasz Mazurek, Radosław Elis, Michał Grudziński,
Mirosław Kropielnicki, Ildefons Stachowiak, Tadeusz Drzewiecki, Maria Rybarczyk
i Waldemar Szczepaniak. Jak by się pan odniósł do tej sytuacji?
Kiedy
zespół aktorski liczy czterdzieści osób, trudno jest proponować wszystkim po
kilka ról w sezonie.
Jednak
są aktorzy występujący na przykład w co drugim spektaklu.
Zawsze
w teatrze jest tak, że jedni grają więcej, a drudzy mniej. Utarło się nawet
powiedzenie: „W teatrze nie ma demokracji”. Aktor – niezależnie od skali swego
talentu - jest zawsze zakładnikiem repertuaru. Wiele zależy od wyglądu, głosu,
płci, wieku. Obecnie zauważam na przykład taką tendencję, że wraz z feminizacją
zawodu reżysera jest coraz więcej propozycji obsad żeńskich. Kiedyś było
dokładnie na odwrót. Teraz panie chcą opowiadać o sobie – stąd więcej na scenie
postaci kobiecych. Bardzo trudno znaleźć taki tytuł jak chociażby „Dwunastu
gniewnych ludzi”, gdzie można zatrudnić większość zespołu męskiego. Świadczy to
o zupełnym odwróceniu proporcji w stosunku do tradycyjnego poglądu, że w prawidłowo
ukształtowanym zespole powinno być więcej mężczyzn.
Do
Teatru Nowego sprowadził pan także nowe nazwiska. Żeby nikogo nie pominąć,
wymienię wszystkich. Jest to Dorota Abbe, Julia Rybakowska, Martyna Zaremba,
Andrzej Niemyt, Mariusz Zaniewski i ostatnio Sebastian Grek. Dlaczego wybór
padł akurat na te osoby?
Za
każdą z nich kryje się już pewna biografia artystyczna. Wszystkie one wyróżniły
się w środowisku teatralnym, większość związana jest rodzinnie z Poznaniem.
Nawet jeżeli mówimy o debiutantach tuż po szkole, są to ludzie docenieni na
festiwalach szkół teatralnych. Byłem świadkiem ich debiutów i mogę ręczyć za
to, co potrafią. Jak pan pewnie zauważył, każda z tych osób pojawia się teraz w
obsadzie jako etatowy aktor naszego teatru, choć na początku występowali
gościnnie i wszyscy wpisali się do zespołu w bardzo szlachetny sposób.
Dlaczego
praktycznie w każdym nowym przedstawieniu pojawia się aktor gościnny?
Ze
względu na naturalny proces przebudowy zespołu artystycznego, w tym na
konieczność zapewnienia właściwej struktury wiekowej.
A
nie boi się pan, że jakiś aktor pomyśli sobie, że dzieje się tak, ponieważ ja
albo koledzy nie jesteśmy na tyle dobrzy, żeby na nas stawiano?
Są
dyrektorzy, którzy obejmując stanowisko nie przyglądają się nawet zespołowi
aktorskiemu, tylko na chybił trafił robią czystkę. Eliminują jakiś procent
ludzi, przyjmując nowych. I niestety mają do tego prawo. Chcąc realizować
określony program artystyczny muszą dobrać sobie odpowiednich współpracowników.
Obejmując dyrekcję Teatru Nowego byłem w specyficznej sytuacji – znałem niemal
wszystkich aktorów, z wyjątkiem tych najmłodszych. Jednak przez kilka ostatnich
lat nie śledziłem wszystkich premier w Nowym i trudno mi było ocenić aktualną
kondycję zespołu. Postanowiłem zatem, wbrew wcześniej przytoczonemu hasłu o
braku demokracji w teatrze, ofiarować zespołowi aktorskiemu rok równych szans;
każdy mógł się wykazać w znaczącej roli. Teraz przyglądając się pracy aktorów w
kolejnych premierach, staram się kształtować zespół w sposób ewolucyjny. I mam
do tego święte prawo.
Czy
ta praktyka będzie kontynuowana w przyszłym sezonie?
Oczywiście.
Każdy zespół aktorski potrzebuje świeżej krwi. Przecież czas nieubłaganie
odbiera artystom możliwość grania Julii czy Romea. Zespół trzeba wciąż odmładzać.
Jakie
będą dalsze losy przedstawienia „Rutherford i syn”? Dawno nie był grany na
Trzeciej Scenie.
Czekam
na decyzję Eweliny Dubczyk, która gra znaczącą rolę w przedstawieniu, a
przebywa na urlopie macierzyńskim. Absolutnie nie chcę jej ponaglać, bowiem
rodzina jest w życiu najważniejsza. Na razie nie widzę powodu, by wprowadzać za
nią zastępstwo w tym spektaklu.
Jak
wiemy 2013 rok jest rokiem jubileuszowym w Teatrze Nowym. Czego widzowie mogą
się w związku z tym spodziewać nie licząc kolejnych premierowych spektakli?
Na
pewno planujemy zakończyć hucznie rok jubileuszowy premierą „Wiśniowego sadu”.
Ale
to będzie raczej gala zamknięta, na którą będą obowiązywały zaproszenia.
Pamiętajmy,
że każdy nowy spektakl jest grany najpierw kilkakrotnie tuż po premierze, a
potem przez kilka sezonów i zapewniam, że będzie mnóstwo okazji, by go
obejrzeć. Cóż, strasznie żałuję, że nie gramy na stadionie przy Bułgarskiej.
Wtedy świadkami gali premierowej mogłoby być nawet 40 000 ludzi. Jednak
miasto raczej nam nie udostępni stadionu na preferencyjnych warunkach.
Jeżeli
podsumowujemy ten sezon, nie możemy nie wspomnieć o remoncie foyer Dużej Sceny.
Czy planowane są jeszcze jakieś zmiany?
Tak, bo
jest to inwestycja rozłożona na lata. Bardzo bym chciał udostępniać foyer teatru
już od wczesnych godzin przedpołudniowych. Powinno ono żyć swoim życiem tak,
żeby można było usiąść, poczytać prasę, wypić kawę, posłuchać fragmentów
spektakli, audiobooków, czy obejrzeć rejestracje przedstawień. Chcę, żeby w
teatralnym foyer istniała kawiarnia, dopełniająca ofertę Bufetu Nowego
mieszczącego się w podziemiach. To wszystko wymaga jednak zastrzyku gotówki. Tworzymy cały czas
bliskie i dalekosiężne plany inwestycyjne. Mam nadzieję, że zostaną one zrealizowane.
Swego
czasu wspominał pan, że sprowadzi do Poznania duże nazwiska. Kilka z nich już
było. Interesuje mnie natomiast czy jest jakakolwiek szansa na to, aby
przyjechał do Poznania Grzegorz Jarzyna lub Jan Klata. Były już bowiem
prowadzone z nimi wstępne rozmowy.
Obaj
panowie są w tej chwili bardzo zajęci. Jan Klata konstruowaniem na nowo
repertuaru Starego Teatru w Krakowie, a Grzegorz Jarzyna - desperacką próbą
utrzymania Teatru Rozmaitości w Warszawie. Sam będąc dyrektorem i reżyserem
zdaję sobie sprawę jak trudno jest reżyserować poza własnym teatrem, kiedy na
co dzień ma się za zadanie jego prowadzenie. W związku z tym nie łudziłbym się,
że w ciągu najbliższych dwóch sezonów Jan Klata wydostanie się z Krakowa i
spróbuje coś tutaj zrealizować. Aczkolwiek wstępnie takie rozmowy odbywaliśmy.
Miało to jednak miejsce jeszcze zanim został on dyrektorem. Co będzie z
Grzegorzem Jarzyną, zobaczymy. Paradoksalnie jeśli nie uda mu się utrzymać
budynku TR Warszawa, istnieją większe szanse, że uda się nam go zaprosić do
reżyserowania. Cóż, nie godzi się mu tego życzyć...
Jakich
spektakli mogą się spodziewać widzowie w nadchodzącym sezonie i kiedy on
wystartuje?
Zacząłem dzielić pracę
teatralną na lata, a nie sezony, skoro takie są założenia budżetowe w naszym
kraju. I wolałbym w tych kategoriach mówić o najbliższych planach. Jubileuszowy
rok 2013 zamykamy premierą pani Izabelli Cywińskiej pod roboczym hasłem:
„Raniewska (główna bohaterka arcydramatu Czechowa – przyp. red.) wraca do
wiśniowego sadu”. A 2014 rok, który roboczo nazwałem rokiem rozmów o Polsce i
Polakach, jest właśnie w fazie precyzyjnego planowania. Wszystko ujawnię
podczas konferencji prasowej kończącej ten sezon. Na razie nie chciałbym podsycać
apetytów naszych widzów niepotwierdzonymi jeszcze informacjami.