Przed wami następny wywiad z cyklu "W cztery oczy z...".
„Czuję potrzebę zmian”
Z Pawłem Szkotakiem, dyrektorem Teatru
Polskiego w Poznaniu rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Od tego sezonu rozpoczął pan kolejną,
trzyletnią kadencję jako dyrektor Teatru Polskiego. Czym pan przekonał komisję
konkursową?
Myślę, że dobrze przepracowanymi poprzednimi
sezonami. W tym czasie nie brakowało przedstawień, które stały się hitami i
ważnymi wydarzeniami artystycznymi. Wspomnę chociażby „Mistrza i Małgorzatę”
czy „Amadeusza”, na które bilety rozchodzą się w mgnieniu oka. Ludzie ciągle do
nas dzwonią i pytają , dlaczego tak rzadko je gramy. Ze sprzedażą innych
spektakli też nie mamy kłopotów. Frekwencja od jedenastu sezonów powyżej 95%
mówi sama za siebie, a przecież nie gramy fars ani lektur szkolnych przed
południem. Oprócz tego ważnym wydarzeniem jest coroczny, tematyczny festiwal
„Bliscy Nieznajomi”, którego szósta edycja zatytułowana „Ojcowie” za nami.
Wreszcie „Metafory Rzeczywistości”. Często mówi się o nich jako o
najważniejszym dramaturgicznym konkursie w Polsce. W tym roku nadesłano
rekordową liczbę 221 tekstów. Bardzo mi zależało na rozbudowie Malarni i do
tego w końcu doprowadziłem. Teatr Polski zyskał w ten sposób nową przestrzeń, a
przy okazji powiększyłem widownię o czterdzieści miejsc. Tym ostatnim sukcesem
trzeba się podzielić z władzami miasta, które wyłożyły na to pieniądze.
Pojawiły się jednak głosy, że ten
konkurs powinien wygrać ktoś nowy po to, żeby wprowadzić trochę świeżości i
innego spojrzenia na to miejsce. Jak by pan odpowiedział swoim przeciwnikom?
Fakt, że do konkursu stanęła tylko jedna osoba jest
najlepszym dowodem na to, co o mnie myśli środowisko teatralne w Polsce. Żaden
reżyser czy dyrektor nie chciał ze mną konkurować. Natomiast wielu do mnie
dzwoniło z pytaniem, czy chcę tutaj dalej pracować. Kiedy usłyszeli z moich ust
odpowiedź twierdzącą, rezygnowali. Uważali że to co zrobiłem dotychczas,
zasługuje na kontynuację. Świeżość i nowe spojrzenie na pewno się przyda, ale
uważam, że jestem osobą, która to zagwarantuje. To, że zostałem wybrany na kolejne
sezony nie oznacza, że będę pracował w taki sam sposób jak dotychczas. Czuję
potrzebę zmian i w sezonie, który już za nami, można je już było zaobserwować.
Pierwszą premierą tego sezonu był
„Wieczny kwiecień” w reżyserii Agnieszki Korytkowskiej-Mazur. Jest pan
zadowolony z efektu końcowego? Nie brakuje bowiem głosów, że ten spektakl jest
powieleniem tego, co już mogliśmy oglądać podczas czytań scenicznych w ramach
„Metafor Rzeczywistości”.
Głębokość zmian, licząc od prezentacji podczas
konkursu aż do premiery, za każdym razem jest inna. Mieliśmy nawet takie
przypadki, kiedy wydawało się, że czytania były ciekawsze od gotowego
przedstawienia. Jednakże o jakości premiery nie świadczy ilość przeprowadzonych
zmian. „Wieczny kwiecień” uważam za spektakl ważny, angażujący emocjonalnie
Polaków ze względu na podejmowany temat. 10 kwietnia to data, która będzie
ciągle wracała niczym bumerang, bez względu na to czy to nam się podoba czy
nie. Katastrofa smoleńska długo jeszcze będzie nas dzielić.
Jednak „Wieczny kwiecień” był bardzo
rzadko pokazywany w tym sezonie. Z czego to zatem wynikało?
Zagraliśmy go jedenaście razy. Rzeczywiście inne
przedstawienia były pokazywane częściej.
Chodzi o zainteresowanie nim widowni?
Widzowie głosują poprzez liczbę kupowanych biletów.
Na inne tytuły było większe zapotrzebowanie. Na pewno jednak nie wstydzimy się
tego tytułu. Wróci w przyszłym sezonie.
Przejdźmy teraz do „Zażynek”. Ania Sandowicz
w końcu dostała szansę pokazania pełni swoich umiejętności. Dlaczego tak późno?
Wcześniej brakowało dla niej odpowiedniego tekstu?
Do tej pory to jej najważniejsza rola w naszym
teatrze . Przyjmując nowe osoby do zespołu, staram się projektować ich kariery
przez co najmniej dwa, trzy sezony. Mam taką niepisaną zasadę, że kiedy
przychodzi do nas ktoś nowy, od razu dostaje szansę grania. Czasem są to role
większe, czasem mniejsze, albo
zastępstwo. Ania rzeczywiście trochę musiała poczekać. Chociaż w „Trupie” pokazała swoje nieprzeciętne umiejętności
wokalne. Wiele rzeczy złożyło się na to, że rola w „Zażynkach” okazała się
bardzo dobra. Przede wszystkim świetny tekst, który otrzymał nagrodę
dziennikarzy. Wydał mi się na tyle istotny, że postanowiłem go zrealizować.
Ważne było też zaangażowanie reżyserki: Katarzyny Kalwat i aktorów. Przyjemną
niespodzianką był fakt, że po dwóch, trzech tygodniach okazało się, że ten
dramat, jako drugi w historii, będzie miał swoją premierę w Royal Cort, w
Londynie. To ogromne wyróżnieniem dla autorki tekstu, Anny Wakulik.
Katarzyna Kalwat (reżyserka „Zażynek” –
przyp.red.), świetnie czująca się w dość minimalistycznych przedstawieniach,
dostanie kolejną szansę w Teatrze Polskim?
Cały czas obserwuję jej dokonania reżyserskie. W
przyszłym sezonie szanse dostaną inni, ale w przyszłości kto wie…
Porozmawiajmy teraz o najgłośniejszej
premierze tego sezonu, a więc „Balladynie” Krzysztofa Garbaczewskiego. Jak do
tego doszło, że przyjechał on do Poznania?
Na początku naszej rozmowy mówiliśmy o odświeżeniu
wizerunku teatru i właśnie Krzysztof jest jedną z osób udowadniających, że do
tego dążymy. Nie boimy się awangardowych wyzwań, ani twórców. Krzysztof
Garbaczewski jest w grupie reżyserów najbardziej dzielących publiczność
teatralną w Polsce. Tak też się stało w Poznaniu. Po premierze jedni
twierdzili, że mamy do czynienia z genialnym
przedstawieniem, inni, że to hochsztaplerka. Nasza „Balladyna” bardziej
została doceniona przez krytykę ogólnopolską niż poznańską. Między innymi
została pokazana w Gdańsku na festiwalu „Wybrzeże Sztuki”. Prowadzę także rozmowy
z innymi festiwalami. Zapraszając Krzysztofa spodziewałem się spektaklu
trudnego, hermetycznego, chociaż radykalizm jego wystąpienia również i mnie
zaskoczył. Poprzez to przedstawienie mamy też szansę przyjrzeć się na co
poznańska publiczność jest gotowa, jak daleko możemy sobie pozwolić na
eksperymenty. W moim przekonaniu Balladyna Cecki i Garbaczewskiego to najbardziej radykalna wypowiedź
artystyczna w Poznaniu od czasu „Oczyszczonych”.
Poznańscy widzowie przyjęli spektakl
chłodno. Takie „eksperymenty” nie sprawdzają się w naszym mieście? Warto na nie
stawiać w przyszłości, biorąc pod uwagę ryzyko finansowe?
Jestem dyrektorem nie tylko naczelnym, ale i
artystycznym. Chociaż dbam o frekwencję, zdaję sobie sprawę z tego, że czasem
trzeba ryzykować. Innym, podobnym spektaklem w sensie awangardowego gestu
artystycznego, jest „Ocalenie” Macieja Podstawnego.
O tym porozmawiamy za chwilę.
Dopowiem tylko, że sądzę, że znam dosyć dobrze
poznańską publiczność. Pracuję w tym mieście od dwudziestu pięciu lat. Jest ona
dosyć konserwatywna, ale są też widzowie zainteresowani bardziej radykalnym,
awangardowym teatrem. Sztuką jest trafić do jednych i drugich.
A jak się pan odniesie do dyskusji,
która odbyła się na Dużej Scenie niedługo po premierze „Balladyny”? Nie
przypominała ona za bardzo monologu wygłaszanego przede wszystkim przez
reżysera?
Rzeczywiście Marcin Cecko (dramaturg – przyp. red.)
był osobą bardziej nastawioną na dialog. Artysta nie zawsze chętnie przyjmuje
krytykę, co w pewnym stopniu jest zrozumiałe. Mam poczucie, że to spotkanie,
jak to podsumował Maciej Nowak (krytyk teatralny – przyp. red.), nie przekonało
żadnej ze stron. Ci, którzy byli zwolennikami „Balladyny”, pozostali nimi
dalej. Z kolei przeciwnicy zostali przy swoim zdaniu. Aczkolwiek zachęcam tych,
którzy byli w tej drugiej grupie, żeby obejrzeli to przedstawienie jeszcze raz.
Myślę, że taki powtórny ogląd, bez gorączki wydarzenia premierowego, może
zmienić nasze nastawienie. Nie zamierzam jednak obrażać się na tych, którzy
trzaskają drzwiami. Rozumiem, że ten spektakl może wywoływać takie emocje. Dwie
osoby po premierze Balladyny wymówiły mi znajomość i przeszły ze mną na „pan”.
To jednak dość niezwykłe.
W internecie pod jedną z recenzji
„Balladyny” rozgorzała gorąca dyskusja, mająca mało wspólnego z kulturalną
rozmową. Czy my Polacy potrafimy w ogóle ze sobą rozmawiać?
„Dyskusja” na forum internetowym najczęściej ma
charakter agresywny. Związane jest to z anonimowością osób tam się podpisujących.
Chyba że ktoś się podpisze imieniem i
nazwiskiem.
Zwykle brakuje odwagi. Najczęściej fora internetowe
to miejsca, gdzie ujawniają się tak zwani „haterzy”. Generalnie mamy problem z
rozmową, debatą publiczną w Polsce. W dużym stopniu standardy zaniżają
politycy. My, jak na poznaniaków przystało, zaczynamy pracę u podstaw. Teatr
Polski regularnie organizuje dyskusje z gimnazjalistami i licealistami w ramach
naszych działań edukacyjnych. Każde przedstawienie prezentowane jest specjalnie
dla tych odbiorców i tam te dyskusje wyglądają zupełnie inaczej. Czasami także
są burzliwe, ale ludzie słuchają się nawzajem.
Odejdźmy na chwilę od premier i
porozmawiajmy o tegorocznej edycji „Bliskich Nieznajomych”. Jest pan z niej
zadowolony?
Sądzę, że „Ojcowie”
byli najlepszą edycją spośród
dotychczasowych. Dobrą decyzją okazało się odejście od międzynarodowej formuły.
Mamy skromny budżet i nie ma sensu
ścigać się z „Dialogiem” czy choćby z „Maltą”. Ważny jest dobry dobór
tematu i spektakli. Ciekawą nowością jest nagroda publiczności przyznawana po
raz pierwszy w tym roku. Powędrowała do Teatru Starego za „Pana Tadeusza” w
reżyserii Mikołaja Grabowskiego.
Który z tegorocznych spektakli utkwił
panu najbardziej w pamięci i dlaczego?
Nie będzie to wartościowanie który z nich był
najlepszy, bo wszystkie stały na bardzo wysokim poziomie. Spektaklem o którym
będę myślał najdłużej był najskromniejszy spośród nich: „Hans Schleif” z
Deutsches Theater. Opowieść, a właściwie spowiedź wnuka na temat dziadka, oficera SS. Wstrząsające przeżycie,
przekraczające granice teatru.
W 2011 roku miała miejsce pierwsza
edycja cyklu „Dawne dramaty – nowe czytania”. Dlaczego ten projekt nie jest
kontynuowany i czy jest na to szansa w przyszłości?
Problem jest dość prozaiczny, brakuje pieniędzy.
Chcę jednak do niego wrócić z kilku powodów. Po pierwsze jest szereg ważnych
tekstów, myślę tu przede wszystkim o polskiej klasyce, które nie nigdy trafią
na scenę. Są za trudne, nie będzie na nie widowni, a przy okazji zostały
niesłusznie zapomniane. Warto je przywrócić chociażby w szczątkowej formie.
Drugim powodem jest danie szansy aktorom na rozwój. Spotkanie z hermetycznymi
tekstami może okazać się dla nich ogromnym wyzwaniem warsztatowym. No i
wreszcie należy sprawdzać gdzie jest granica percepcji widza.
Teatr Nowy wyszedł ostatnio do widzów organizując
spotkania przedpremierowe, dyskusje z twórcami po premierach i wiele innych
podobnych inicjatyw. Czy ma pan jakieś plany związane z edukacją teatralną?
Wspominałem już, że te dyskusje odbywają się u nas
regularnie z młodszą częścią widowni. Na pewno będziemy to kontynuować.
Rozważam też cykl spotkań, dyskusji związanych z premierami studenckimi.
Wróćmy do tegorocznych premier.
Wyreżyserował pan „Otella”. Dlaczego akcja osadzona została w Wenecji i na
Cyprze?
Akcja osadzona jest w tych dwóch miejscach
oryginalnie u Szekspira. W mojej interpretacji geografia ma charakter
symboliczny. Wenecja jest reprezentantem cywilizacji euroatlantyckiej, z kolei Cypr staje się Bliskim Wschodem. Przez wiele lat
podróżowałem zarówno po Bliskim Wschodzie, jak i po krajach islamskich, pokazując
tam swoje przedstawienia. Mam tam też wielu znajomych, bliskich mi osób. W
związku z tym spotkanie Orientu i Okcydentu,
konfrontacja różnych kultur, religii, porządków estetycznych, a czasem
etycznych było dla mnie inspirujące. Zupełnie inaczej pojmujemy też relacje między kobietami i mężczyznami.
Podobnie chyba myślał o tym Szekspir w 1604 roku. „Otello” jest przedstawieniem
współczesnym, ale nie publicystycznym,
choć pojawiają się aluzje do Guantanamo. Zwykła chustka do nosa u Szekspira,
zamienia się w hidżab. Staje się częścią bielizny, którą zasłania się włosy.
Szczególną wartością w tym spektaklu jest udział Piotra Borowskiego w roli
Otella. Znakomity aktor, spędził dzieciństwo się w Libii, pół Polak, pół Irakijczyk. Wzbogaca
przedstawienie swoją odmiennością i autentyzmem..
„Hamlet” grany jest w Malarni. Nie było
pomysłu, żeby powtórzyć ten zabieg raz jeszcze?
Nie chciałem powielać tego samego pomysłu. „Hamlet”
w Malarni miał być rodzajem intymnego przedstawienia, w którym główny bohater
dokonuje rozrachunku przede wszystkim z samym sobą i robi to nieomal na
wyciągnięcie ręki. W przypadku „Otella” zależało mi na spróbowaniu czegoś
innego, z większymi możliwościami scenograficznymi. Nie bez znaczenia była
również liczba widzów mogąca obejrzeć to przedstawienie.
Ostatnią premierą był owacyjnie przyjęty
„Piszczyk” Piotra Ratajczaka. W roli głównej występuje Łukasz Chrzuszcz.
Dlaczego tak dawno nie widzieliśmy go na deskach Teatru Polskiego?
Życie zawodowe artystów sceny to sinusoida. W jednym
sezonie pracuje się więcej, w innym mniej. To prędzej czy później spotyka
każdego aktora. Łukasz stworzył w tym teatrze kilka ważnych ról, począwszy od
„Trupa” poprzez „Amadeusza”. Do tej kolekcji dołożył Piszczyka, którego
publiczność, a także krytyka przyjęła gorąco. Zatem sezon dla niego nie był
stracony.
Łukasz Chrzuszcz prowadził swego czasu
przy Teatrze Polskim swoje Studio Aktorskie. Dlaczego przeniósł się do nowej
siedziby, a tutaj odbywają się tylko Warsztaty Aktorskie?
Prowadzone jest również Studio Aktorskie przy
Teatrze Polskim. Mój pomysł to zajęcia, które odbywają się przez rok,
organizowane w kameralnej grupie osób, tak aby każdy był otoczony profesjonalną
opieką. Wyróżniającym się słuchaczom proponujemy współpracę z Teatrem Polskim w
charakterze statystów. Studio prowadzone przez Łukasza ma trzyletni program i
sądzę, że jest adresowane do innych odbiorców. Poznań jest dużym miastem, bez
szkoły teatralnej, za to studiów aktorsko-wokalnych mamy pięć lub sześć. Każdy
zatem znajdzie miejsce dla siebie.
Porozmawiajmy o zespole aktorskim.
Ostatnio dołączyły do niego dwie osoby: Dorota Kuduk oraz Mariusz Adamski.
Dlaczego wybór padł na te osoby?
To dwoje obiecujących aktorów mających szanse na
wielkie role. Oboje są młodzi, zdolni, mają wyobraźnię i osobowość, czego dowód
dali najpierw na przesłuchaniach, na których zaprezentowali się najlepiej, a
później na scenie. Wzbogacają nasz niewielki, ale uniwersalny zespół
artystyczny. Wolę mały, dobrze dobrany zespół aktorski od dużego rozbudowanego
składu, w którym część aktorów siedzi na ławce i pogrąża się we frustracji.
Czy planowane są jakieś zmiany w zespole
od przyszłego sezonu?
Nikt nas nie chce opuścić co by świadczyło o tym, że
aktorzy dobrze się tutaj czują. Mamy skromny budżet, więc nie możemy za bardzo
poszaleć. Dołączy do nas Przemysław Chojęta z Teatru Słowackiego w Krakowie. To
będzie duże wzmocnienie naszego zespołu.
Na stronie internetowej teatru wśród aktorek
etatowych można odnaleźć Katarzynę Bujakiewicz. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby
nie fakt, że gra ona tylko w jednym spektaklu „Portugalia”, który bardzo rzadko
jest eksploatowany. Czym zatem podyktowana jest ta decyzja, żeby była ona cały
czas na etacie?
Kasia przebywa na urlopie wychowawczym i jej udział
w pracy teatru jest zawieszony. Podobnie jak i Magdy Płanety. Po jego
zakończeniu usiądziemy do rozmów i zastanowimy się co dalej. Kasia jest osobą
otwartą i myślę, że znajdziemy jakieś dobre rozwiązanie dla obu stron. Po
odchowaniu dziecka sama zdecyduje czy bardziej interesuje ją praca w teatrze
czy też w filmach i serialach. A może znajdziemy jakiś sposób na pogodzenie obu
tych aktywności?
Ale Katarzyna Burakiewicz występuje
obecnie w jednym z polskich seriali.
Zgadza się. Decyzja zatem należy do niej. Jeżeli
będzie chciała wrócić do Teatru Polskiego i grać w naszych przedstawieniach,
drzwi są otwarte. Natomiast jeżeli wybierze karierę telewizyjno-filmową,
również zaakceptuję taki wybór. Mieliśmy aktorów będących u nas przez jakiś
czas, a później wybierających inną drogę. Tak to już bywa w życiu teatru. Moim
zdaniem zespół powinien się co sezon nieco zmieniać. Nowa osoba zawsze wprowadza świeżość i energię.
W tym roku został pan wybrany
wiceprezesem Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów. Czy sprawowanie tego stanowiska
koliduje w jakimś stopniu z pracą w Poznaniu?
Wręcz przeciwnie. Intensywność pracy w SDT to
comiesięczne zebrania zarządu i dyskusje o bieżących problemach. Do Warszawy i
tak trzeba co jakiś czas jeździć, żeby rozmawiać z Ministerstwem Kultury czy
też z Instytutem Teatralnym o różnego rodzaju projektach. Oprócz tego należy
obserwować życie teatralne, żeby wiedzieć kogo zaprosić chociażby na festiwal
„Bliscy Nieznajomi”. Sprawowanie tej funkcji to zaszczyt nie tylko dla mnie,
ale także dla Teatru Polskiego. Na takie stanowisko nie wybiera się kogoś, kto
szefuje słabemu teatrowi.
Chciałbym teraz zapytać o dwa spektakle,
które widnieją na stronie internetowej Teatru Polskiego, jednak są rzadko
pokazywane. Mam tutaj na myśli „Złodziei” oraz „Ocalenie”. Co z nimi będzie w
przyszłym sezonie?
„Złodzieje” z końcem tego sezonu zejdą z afisza. W
pewnym momencie liczby są nieubłagane. Ci, którzy chcieli zobaczyć ten
spektakl, już to zrobili. Warto przypomnieć, że była to polska prapremiera,
moim zdaniem istotnego tekstu Dei Loher. Wspominałem wcześniej o pewnym
konserwatyzmie poznańskiej widowni. Z czasem to się zmieni, ale trzeba być cierpliwym.
Liczę na to, że w Piotrze Kruszczyńskim pozyskaliśmy sojusznika w kształtowaniu
gustu poznańskiej widowni. Teatr Nowy z jednej strony jest konkurentem, ale z
drugiej sojusznikiem w „instalowaniu” nowoczesnego repertuaru w Poznaniu.
Reasumując, „Złodzieje” nie spotkali się z tak wielkim zainteresowaniem jak
choćby „Amadeusz”, a przy okazji było to przedstawienie drogie w eksploatacji.
Natomiast „Ocalenie” będzie pokazywane w przyszłym sezonie.
I tutaj pojawia się dokładne ten sam
problem, czyli frekwencja.
Owszem. Jednak ci którzy już przychodzą, na ogół
wychodzą zachwyceni. Jest to brylancik, który rzadko wyjmujemy ze szkatułki,
ale będziemy to nadal robić.
Wyjaśniły się już losy „Amadeusza”,
którego poznańscy widzowie pokochali? Będzie on wznowiony?
Mam nadzieję, że w drugiej części przyszłego sezonu
to przedstawienie wróci do naszego repertuaru. Jest ono bardzo drogie w
eksploatacji ze względu na orkiestrę, solistów i chór. Natomiast jego odbiór
rzeczywiście był wspaniały. Owacje na stojąco, łzy widzów, maile po pożegnalnym
spektaklu. Była to także wielka przygoda dla aktorów, solistów i muzyków,
którzy uczyli się od siebie nawzajem. Ubolewam nad tym, że mamy tak mało
krzeseł na widowni. Gdyby było ich więcej, żywot drogich spektakli byłby
dłuższy. Od lat staram się o remont
widowni, dzięki któremu zwiększymy ilość foteli. O remont Malarni starałem się
siedem lat, udało się. Wierzę, że tym przypadku osiągnę sukces szybciej.
Dlaczego nie jest grany „Ożenek”, który
bardzo szybko zszedł z afisza Teatru Wielkiego(była to koprodukcja Teatru
Polskiego i Teatru Wielkiego – przyp. red.)?
To pytanie do Teatru Wielkiego. Jeżeli nadal będę
chcieli grać ten spektakl, to nasi aktorzy są gotowi go kontynuować. Pozostaje
tylko dogranie terminów. Nie widzę żadnych przeciwwskazań.
W tym sezonie mieliśmy również okazję
oglądać „Utopię”, która zebrała wręcz fatalne opinie. Żałuje pan, że ten
projekt był prezentowany w Teatrze Polskim?
Nie żałuję i to kolejna zmiana, o której wcześniej
wspominałem. Były takie głosy, że warto otwierać instytucje dla współdziałania
ze stowarzyszeniami, NGOS-ami. Projekt „Utopia” jest tego przykładem. Oddaliśmy
wszystko co najcenniejsze: aktorów, zespół techniczny, scenę, infrastrukturę po
to, żeby to przedstawienie mogło powstać. W jakim stopniu to się udało i czy w
ogóle, jest rzeczą dyskusyjną. To prawda, że pojawiły się nieprzychylne
recenzje, ale takie przedsięwzięcie zawsze wiąże się z ryzykiem. Jeżeli chce
się dawać szansę młodym twórcom, trzeba się liczyć z tym, że jedne projekty się
udadzą, a drugie nie. Na pewno negatywne opinie nie spowodują, że zamknę
podwoje Teatru Polskiego dla tego typu działań. Poza tym trwają rozmowy nad
pokazywaniem tego przedstawienia w Warszawie. Może przyjęcie w stolicy okaże
się łaskawsze.
Teatr Polski może się pochwalić swoimi
programami do spektakli. Może powie pan coś więcej na ten temat?
Nasza dbałość o grafikę, realizowaną przede
wszystkim przez Marcina Markowskiego, przynosi spektakularne międzynarodowe
sukcesy. Program do spektaklu „Wieczny kwiecień” otrzymał pierwszą nagrodę w
konkursie o European Design Award 2013, a w konkursie o FPO Awards wyróżnienie
jurorskie oraz nagrodę główną . Z kolei program do spektaklu „Hamlet” dostał
drugą nagrodę w European Design Award 2013. Natomiast FPO Awards wyróżniło także program spektaklu „Balladyna”. Ten „deszcz nagród”
uzupełnia wyróżnienie tym razem nie programu, tylko spektaklu „Otello” w
Konkursie na Najlepszą Inscenizację Dzieł Dramatycznych Williama Szekspira.
Na koniec musi rzecz jasna paść pytanie
o nadchodzący sezon. Czy już wiadomo jakich spektakli możemy się spodziewać?
Mniej więcej, choć mogą się jeszcze pojawić jakieś
niespodzianki. W pierwszy weekend października pokażemy premierę dramatu
„Szczaw i frytki” Zoltana Egressyego, autora znanej i lubianej „Portugalii”.
Będzie to spektakl o środowisku sędziów piłkarskich. To temat w Polsce gorący,
eksploatowany póki co przez prokuraturę. Warto zatem żeby i teatr się tym
zajął. Myślę że znajdzie on swoich odbiorców nie tylko wśród kibiców Lecha
Poznań. Pomysł wyszedł od aktorów i Joli Jarmołowicz, znakomitej tłumaczki,
osoby zasłużonej dla promocji teatru węgierskiego w Polsce. Wierzę, że
powstanie interesujący, zabawny spektakl. Następna premiera to realizacja
tekstu, który wygra tegoroczne „Metafory Rzeczywistości”. W lutym odbędzie się
premiera w reżyserii Kuby Kowalskiego, znanego widzom naszego teatru z „Kotki
na rozpalonym blaszanym dachu”. Będzie to „Mizantrop” Moliera, ale opiekę
dramaturgiczną sprawuje Julia Holewińska. Mam nadzieję na ciekawą, współczesną
wersję tej opowieści. Następną premierą, jeżeli otrzymamy prawa autorskie i
zdecydujemy się na udźwignięcie tego projektu od strony finansowej i
organizacyjnej, będzie „Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta. Uważam go za
ważnego autora, obok Szekspira i Moliera, długo nie goszczącego w Poznaniu. W
maju siódma już edycja „ Bliskich Nieznajomych”, a na koniec sezonu, jeśli
starczy nam środków, szykuję jeszcze jedną niespodziankę repertuarową.