Zdjęcie: Studio Morski
„Najwięcej
satysfakcji sprawia mi praca na scenie”
Z Anną Lasotą,
solistką Teatru Muzycznego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Miałaś
okazję występować w operach, operetkach i musicalach. Który z tych gatunków
jest ci najbliższy?
Nie mam swojego ulubionego gatunku. Każdy z nich ma w
sobie coś wyjątkowego, niepowtarzalnego. Na pewno chciałabym przełamywać to, co
jest moim ograniczeniem, bo tylko wtedy mogę się rozwijać.
Muzyka
towarzyszyła ci od najmłodszych lat?
Tak. Już w szkole zamiast recytowania wierszy, wolałam
coś zaśpiewać. Muzyka towarzyszyła mi także w domu, bo rodzice i bracia muzykują. Zawsze twierdziłam, że bardzo
duży wpływ na to, co robimy w życiu mają osoby, które spotykamy na swojej
drodze.
A
kiedy odkryłaś w sobie talent wokalny? Miałaś na przykład jakiegoś nauczyciela,
który pokierował cię w odpowiednią stronę?
Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że niektóre
rzeczy dzieją się w naszym życiu przypadkowo. Kiedy człowiek jest w szkole nie
myśli o tym, od którego nauczyciela jest w stanie nauczyć się najwięcej. Po
prostu idzie do przodu i robi swoje. Ja skończyłam liceum ekonomiczne, więc na
tamtym etapie mojego życia muzyka była swego rodzaju odskocznią.
W
2008 roku uzyskałaś dyplom z wyróżnieniem na wydziale wokalno-aktorskim, w
klasie śpiewu solowego prof. Magdaleny Krzyńskiej na Akademii Muzycznej
im. F. Nowowiejskiego w
Bydgoszczy. Jak wspominasz naukę u pani profesor?
Naukę wspominam bardzo miło. Pani profesor dawała dużą
swobodę w kwestii wyboru muzyki. Pokazywała jak nie zwariować w tym zawodzie.
Podkreślała, że nie można myśleć o sobie, że jest się wielką śpiewaczką operową
i należy przede mną rozkładać czerwony dywan i sypać kwiaty. Chociaż byłoby
miło (śmiech). Na studiach wokalnych często się mówi, że największą sztuką jest
umiejętność odpowiedniego poprowadzenia czyjegoś głosu. I ona to potrafiła. Jak
tylko występuję w Bydgoszczy lub okolicach, pani profesor stara się bywać na
moich koncertach. Na przykład pod koniec ubiegłego roku, po koncercie w
Filharmonii Pomorskiej, odwiedziła mnie w garderobie. To było urocze spotkanie.
Co
wykonywałaś na dyplomie?
Przeróżne
rzeczy. W pierwszej części, operowej, była to na przykład aria Gildy z
„Rigoletta” oraz aria Marietty z „Miasta śmierci” Ericha Wolfganga Korngolda.
Druga część opierała się głównie na kameralistyce. Cały dyplom wykonałam na
przemian z tenorem Dawidem Różańskim, co było swego rodzaju ewenementem. Po raz
pierwszy w historii tej uczelni wyszliśmy z egzaminem poza mury. Zaśpiewaliśmy
go bowiem w Ostromecku, w dworku pałacowym. Zaprosiliśmy całą kadrę
nauczycielską oraz nasze rodziny.
Wspólny repertuar obejmował między innymi duety z „Traviaty” czy „Zemsty
nietoperza”. Z tym ważnym wydarzeniem
mam tylko dobre skojarzenia.
Jak
to się stało, że znalazłaś się w Teatrze Muzycznym w Poznaniu?
Zostałam zaproszona na przesłuchanie, które odbywało
się w okresie między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem. Ta data wydawała mi się
wówczas dziwna, bo myślałam, że wtedy wszyscy raczej odpoczywają. Ale w teatrze
wygląda to zupełnie inaczej, bo w tych dniach zazwyczaj trwają przygotowania do
koncertów sylwestrowych i cały zespól pracuje na wysokich obrotach.
"Phantom - Upiór w operze", zdjęcie: Fotobueno
A
zatem zadebiutowałaś rolą Christine w moim ukochanym musicalu „Phantom – Upiór
w operze”. Czy w związku z tym, że był to twój debiut, właśnie ta rola jest ci
najbliższa?
Na pewno jedną z najbliższych. Muzyka i sama historia
jest bardzo emocjonalna, co sprawia, że aktor bardzo przeżywa to, co dzieje się
na scenie. Mimo że od premiery minęło już sporo czasu, za każdym razem kiedy
wychodzę na scenę, odkrywam w tej roli coś nowego i mam ciarki na plecach.
Wiadomo, że jest to bajka, ale historia jest na tyle uniwersalna, że widz bez
problemu jest w stanie utożsamić się z bohaterami. Dzięki temu musicalowi „zmuszamy”
publiczność do spojrzenia w głąb siebie i zastanowienia nad swoim życiem.
Bardzo
ciekawą kreację stworzyłaś w musicalu „My Fair Lady”, gdzie odtwarzasz postać
Elizy Doolitle. Wymaga ona bowiem od ciebie zarówno umiejętności wokalnych, jak
i aktorskich. Trudno jest połączyć ze sobą te dwa elementy?
Osobiście wychodzę z takiego założenia, że w musicalu
treść ma być najważniejsza, muzyka ma to podbijać, a wykonanie stanowić środek
wyrazu, będący kolejnym elementem tej całej układanki. Dążę do tego, żeby jedno
wynikało z drugiego, było czymś spójnym. W tej historii najistotniejsza jest
przemiana Elizy, którą trzeba umiejętnie pokazać. Zdaję sobie sprawę z tego, że
pierwsze spektakle nie były w moim wykonaniu zbyt udane. Dopiero teraz, po tych
kilkudziesięciu przedstawieniach, mogę w pełni świadomie wejść na scenę i nie
wstydzić się tego, co chcę pokazać publiczności. Dojrzałam aktorsko do tej
roli.
Jednym
z moich ulubionych spektakli jest również „Człowiek z La Manchy”. Jak byś
opisała swoją bohaterkę, czyli Aldonzę, Dulcyneę?
Kobieta upadła, umiejscowiona najniżej w hierarchii.
Na początku jest salową w szpitalu, która bardzo przedmiotowo traktuje swoje
ciało. Jedynym ratunkiem może być dla niej miłość. I nagle zjawia się ktoś, kto
wkłada jej do głowy zupełnie inne wartości. Najbardziej lubię piosenkę, która
pojawia się tuż przed finałem. Wtedy moja bohaterka przyznaje się do swoich
słabości.
Jednym
z najnowszych spektakli, w których masz okazję grać jest „Hello, Dolly!”. Jak
wspominasz pracę z Marią Sartovą?
Pani Maria miała konkretny pomysł na ten musical. Być
może wynikało to też z faktu, że wcześniej realizowała go w Gliwicach.
Oczywiście sam musical nie może być ten sam, ponieważ zupełnie inna obsada
wnosi odmienną energię i automatycznie swoje propozycje interpretacyjne. Pani
Maria emocjonalnie podchodziła do tego tekstu. Na każdej próbie wymagała od nas
100% zaangażowania. Nawet w dniu , kiedy nie było naszego partnera scenicznego.
Taryfa ulgowa nie funkcjonowała.
Po
premierze recenzenci zgodnie stwierdzili, że twoja Irena Molloy wypadła
świetnie. Zwracasz w ogóle uwagę na recenzje?
Oczywiście. Czytamy recenzje i nawet przekazujemy je
sobie nawzajem. Dzięki nim możemy spojrzeć na swoją pracę krytycznym
okiem. Najcenniejsze są
jednak opinie publiczności. Kiedy ktoś
zupełnie obcy podchodzi, gratuluje, dziękuje za wzruszenia i obiecuje ponowną
wizytę w teatrze czy na koncercie, to jest dla mnie najprzyjemniejsza nagroda.
"Hello, Dolly!", zdjęcie: Radosław Lak
Masz
także okazję występować w produkcjach dla dzieci. Tutaj chciałbym się zatrzymać
przede wszystkim przy operze dla dzieci „O dzielnym Albercie, czyli Myszki i
Wojna”. Co najbardziej może się spodobać w tej historii najmłodszym widzom?
Ten spektakl w dużym stopniu wpływa na edukację i
rozwój młodego widza. Problem, który pojawia się w bajce, czyli wszczynanie
wojny bez powodu, jest absurdalny. W tej operze dążymy przede wszystkim do
interakcji z widzem, który czuje się uczestnikiem wydarzeń, zajmuje stanowisko w sprawie.
Grasz
również główną rolę w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Jesteś fanką powieści Lucy
Maud Montgomery?
Tak, szczególnie po tym spektaklu. Najpiękniejsza w
tej opowieści jest moc fantazji głównej bohaterki. Jest to osoba strasznie
wrażliwa, ale jednocześnie butna i ujmująca w swoim podejściu do życia. Bardzo
się cieszę, że nadal możemy to grać, bo młodzież tłumnie nas odwiedza. To też znak, że ta
książka nadal się cieszy zainteresowaniem ze strony pedagogów i uczniów.
Odejdźmy
teraz na chwilę od Teatru Muzycznego. Od 2011 roku jako solistka występujesz w
Koncertach Muzyki Filmowej. Możesz coś więcej o tym opowiedzieć?
Jest to cykl koncertów. W każdym z nich można usłyszeć
muzykę innego kompozytora. Najpierw był James Horner, później John Williams, a teraz
w kwietniu będzie Hans Zimmer. Ludzie kochają filmy, do których napisał muzykę.
Wystarczy wymienić chociażby słynnego „Gladiatora” czy „Incepcję”.
Ostatnio
nagrałaś także wokalizy do etiudy filmowej Andrzeja Cichockiego „Las cieni”,
który zdobył nagrody i wyróżnienia na wielu festiwalach na całym świecie. Jak
to się stało, że zostałaś zaangażowana do tego projektu?
Zaprosił mnie do niego Maciej Sztor, który z kolei
otrzymał propozycję napisania muzyki do filmu.
Nagrywanie muzyki filmowej to zupełnie nowe doświadczenie, ale już teraz
wiem jakie to przyjemne, ponieważ pobudza wyobraźnię i muzyczną intuicję. Film jest nagradzany i święci triumfy a ja wierzę, że
muzyka jest jego mocną stroną.
Czasem
pojawiają się w twoim życiu projekty związane z muzyką barokową.
Tak. Wszystko zaczęło się od barokowej orkiestry
Accademia dell’Arcadia, która w tej chwili zawiesiła działalność ze względu na
brak funduszy. Ale czasami udaje nam się spotkać i coś ciekawego stworzyć. Z
kolei rok 2014 był rokiem Kolberga i w związku z tym wzięłam udział w światowej
prapremierze jego opery „Scena w karczmie, czyli powrót Janka” w reżyserii
Artura Romańskiego. Premierę miała w Teatrze Polskim w Poznaniu. Było to dla
mnie jeszcze inne doświadczenie. Dzięki tego typu projektom poznaję nowe rozwiązania muzyczne, co mnie ogromnie
cieszy i pozwala się rozwijać.
Miałaś też okazję występować podczas licznych koncertów plenerowych. Czym taka publiczność różni się od tej tradycyjnej, teatralnej?
Taką publiczność
trudniej jest zainteresować. Być może mają na to wpływ tak zwane bodźce
zewnętrzne. Również nagłośnienie jest o wiele gorsze niż na tradycyjnej scenie
teatralnej. Ale z drugiej strony taka widownia potrafi docenić artystów na
scenie, bo na co dzień rzadko mają okazję obejrzeć spektakl biletowany.
Przejdźmy
teraz do najnowszej premiery Teatru Muzycznego z twoim udziałem, czyli musicalu
„Nie ma jak lata 20., lata 30.”. To nie jest twoje pierwsze spotkanie z
reżyserem Arturem Hofmanem.
Wcześniej pracowałam z Arturem przy okazji „Wesela
Figlary”, „Skrzypka na dachu” i „Phantoma – Upiora w operze”. Kiedy
przychodziłam do Teatru, reżyserował również „Kabaret”. Jednak wtedy nie
zdecydowałam się na udział w tej produkcji. Brakowało mi dojrzałości i doświadczenia scenicznego.
Artura Hofmana lubię za dystans w podejściu do życia. Ma
swoją wizję, której się trzyma, ale potrafi też z niej pożartować.
Czy stylistyka tego spektaklu tobie odpowiada? Znasz w ogóle te utwory?
Część tych utworów jest mi bardzo bliska. W czasach
kiedy powstały, były tak dobrze napisane, że je doceniano. Były naszym towarem
eksportowym. Zresztą do dnia dzisiejszego wykonuje je mnóstwo artystów, bo
niosą ze sobą uniwersalne prawdy. Śmiało
można o nich powiedzieć, że stanowią klasykę gatunku. Ja w tym musicalu głównie
śpiewam jestem czymś w rodzaju „wizji reżysera” . Znalazłam się w tak zwanym
bloku romantycznym i wykonuję takie przeboje jak „Miłość ci wszystko wybaczy”
czy też „Na pierwszy znak”.
W
takim razie czego mogą się spodziewać widzowie, którzy przyjdą na ten musical
do Teatru Muzycznego?
Na pewno będą zaskoczeni tym, co zobaczą. Mogą
spodziewać się dużej dawki humoru, ale także momentów spokojnych, lirycznych.
Jest to historia skierowana do osób w każdym wieku.
Jakie są twoje pasje poza muzyką?
Bardzo lubię inne formy sztuki, takie jak chociażby
kino. Stanowi ono dla mnie swego rodzaju odskocznię, a jednocześnie formę
nauki. Zawsze można bowiem „wyciągnąć” coś nowego od innych aktorów. Uwielbiam
też chodzić do innych teatrów i podglądać kolegów. Znajomi zawsze mi wtedy
zadają pytanie, czy nie mam dosyć teatru na co dzień. Na co ja odpowiadam, że
absolutnie nie, bo w innych teatrach odnajduję zupełnie nowe formy, które z
przyjemnością podpatruję.
Na
koniec pytanie o najbliższą przyszłość. Szykują się jakieś nowe projekty?
Moim priorytetem jest Teatr Muzyczny i od niego
uzależniam inne projekty. Najwięcej satysfakcji sprawia mi praca na scenie.
Dlatego mam nadzieję na kolejne ciekawe propozycje, którym będę starała się
podołać. Oprócz tego cały czas realizuję projekty związane z muzyką filmową.