Zdjęcie: materiały teatru
Paweł Szkotak stał się ostatnio ekspertem od odczytywania na nowo dramatów Szekspira. Zresztą z bardzo dobrym skutkiem. W tym miejscu warto wspomnieć chociażby "Hamleta" oraz "Otella" w jego reżyserii. Akcję swojego najnowszego projektu, czyli słynnej "Opery za trzy grosze" postanowił przenieść do powojennych Niemiec. Pomysł wyjściowy wydawał się interesujący i ryzykowny zarazem. Końcowy efekt sprawił, że długo myślałem o tym, co zobaczyłem. Dawno nie miałem tak mieszanych uczuć. Z jednej strony były momenty interesujące, które oglądało się z zapartym tchem. Z drugiej zaś zawiodło to, co w sztuce Brechta jest najważniejsze, a więc warstwa muzyczna.
Historia Mackiego (Michał Kaleta) i Polly (Anna Sandowicz) jest stara jak świat. Nie trzeba jej zatem nikomu specjalnie przybliżać. Na pierwszy rzut oka wiele ich dzieli, ale jednocześnie są do siebie podobni. Oboje pragną władzy i ludzi, którym będą mogli rozkazywać. On kocha ją bezgraniczną miłością i jest w stanie dla niej nawet zabić. Z kolei ona boi się reakcji rodziców, którzy nie chcą dopuścić do ich ślubu. Oczywiście możemy się domyślać do czego to wszystko doprowadzi. Dlatego ważniejsza od samej fabuły jest tutaj wspaniała muzyka Kurta Weilla. Jeżeli komuś na pierwszy rzut oka nic to nazwisko nie mówi, to zapewniam, że jak tylko usłyszy kilka utworów, od razu będzie w stanie zanucić jakiś malutki fragmencik. Poznańscy aktorzy niestety zaśpiewali nierówno, co nie do końca jest ich winą. Były oczywiście wyjątki. Moim zdaniem najlepiej wypadł Piotr Kaźmierczak jako Jonatan Jeremiasz Peachum. Ma on słuch muzyczny, bo każda nuta dopracowana została w najdrobniejszym szczególe. Zresztą ten sezon w Teatrze Polskim należy zdecydowanie do niego. Bardzo dobrze wypadła także Ewa Szumska. Może nie śpiewała zbyt dużo, ale jak już pojawiała się na scenie, to potrafiła swoim głosem oddać emocje swojej bohaterki. Podobnie zresztą jak Teresa Kwiatkowska, której szeroka skala głosu pozwoliła ukazać stany emocjonalne zarówno Celii Peachum, jak i Starej Prostytutki.
Największy problem mam z oceną Michała Kalety. Z jednej strony podobał mi się sposób, jaki znalazł on on na pokazanie Mackiego Majchra. Przypominał mi on trochę Marlona Brando z "Ojca Chrzestnego". Oczywiście zachowując wszelkie proporcje. Z kolei jego śpiew był nierówny. W jednym momencie potrafił oczarować swoim głosem, aby po chwili zaśpiewać piosenkę zupełnie nieadekwatną do jego warunków głosowych. Podobny problem miałem z Anną Sandowicz. O tym, że potrafi ona pięknie śpiewać, przekonałem się już wielokrotnie. Tutaj niektóre piosenki zupełnie do niej nie pasowały. Jednak wina leży po stronie osoby, która przydzielała aktorom poszczególne utwory. Jak można było pozwolić śpiewać Miriam Fiuczyńskiej tak wymagające górne partie wokalne, z którymi ewidentnie nie dawała sobie rady? A że śpiewać potrafi, udowodniła w innych fragmentach przedstawienia.
Zdjęcie: Marek Zakrzewski
Kolejną świetną rolę komediową w tym teatrze zagrał Wojciech Kalwat. Scena z jego udziałem, kiedy to przywiązany do więziennych krat zostaje przyłapany przez Jackiego Browna (Piotr B. Dąbrowski), bawi do łez. Zawiodłem się z kolei na Jakubie Papudze. Miałem wrażenie, jakby nie do końca wiedział, w którą stronę chce poprowadzić swojego bohatera. Z kolei sama historia ma kilka dłużyzn. Według mnie trzeba było skrócić ten spektakl o nieco ponad pół godziny, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że problemem są tutaj prawa autorskie. Wielki ukłon dla Agnieszki Nagórki, która bardzo dobrze poprowadziła zespół muzyczny. Każdy z muzyków słuchał drugiego, bawiąc się przy tym znakomicie. Ta pozytywna energia aż przechodziła na widownię.
Bardzo dobrze się stało, ze "Opera za trzy grosze" ponownie wróciła do Poznania. Jest to jeden z tych spektakli, który zapewne będzie się zmieniał na przestrzeni najbliższych miesięcy. Widać, że aktorzy potrzebują jeszcze trochę czasu, żeby odpowiednio wejść w ten świat. Tak więc mam nadzieję, że za kilka miesięcy obejrzymy jeszcze lepsze przedstawienie. To, które zobaczyłem kilka dni temu, nie rozłożyło mnie na łopatki, ale również nie znużyło.
Mateusz Frąckowiak