O filmach Larsa Von Triera zawsze mówiło się już na długo przed oficjalną premierą. Nie inaczej było w przypadku "Nimfomanki". Tutaj jednak emocje były o wiele większe, że aktorzy mieli podobno nie symulować seksu na planie filmowym. Oprócz tego miał to być film pornograficzny, jakiego dawno w kinie było. Co się okazało? Kampania reklamowa się opłaciła, ponieważ już po pierwszym weekendzie wyświetlania obraz ten jest najbardziej kasową produkcją spośród wszystkich dotychczasowych tego twórcy. Tyle tylko, że wszystkie szumne zapowiedzi są wyssanymi z palca plotkami. Na pewno nie mamy do czynienia z filmem pornograficznym, a i sceny były symulowane. Tak przynajmniej możemy przeczytać w napisach końcowych. Zapewniają o tym także odtwórcy głównych ról. Jednak najważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że obejrzałem małe dzieło filmowe. Przynajmniej jeżeli chodzi o jego pierwszą odsłonę.
Opowieść podzielona została na osiem rozdziałów, niczym książka. W części pierwszej oglądamy pięć pierwszych historii z życia Joe(Charlotte Gainsbourg). Zwierza się ona Seligmanowi(Stellan Skarsgård), który znalazł ją pewnego dnia na ulicy pobitą i na wpół przytomną. Kiedy chciał wezwać pogotowie, ona odmówiła. Na jej prośbę zabrał ją do swojego domu i opatrzył rany. Ona z kolei, żeby jakoś mu się za to wszystko odwdzięczyć, zaczyna snuć długą opowieść, w której nie brakuje pikantnych szczegółów z jej życia, przede wszystkim erotycznego. Na pierwszy rzut oka, to wszystko może się wydawać banalne. Jednak Von Trier to nie jest ktoś przypadkowy. On wie jak powinno wyglądać współczesne kino. Od wielu lat udowadnia, że ma swój własny styl, który albo można odrzucić albo zaakceptować. Ale jeżeli zdecydujesz się już wejść w ten świat, musisz być przygotowany na wszystko. To jak jazda rollercoasterem. Najpierw mamy spokojny wjazd na górę, po czym z zawrotną prędkością zjeżdżamy w dół. Ta historia również zaczyna się spokojnie, aby z każdą kolejną minutą przyspieszać.
Z prawdziwą przyjemnością patrzyłem na aktorów. W ich odpowiednim poprowadzeniu widać było rękę reżysera. Od początku do końca wierzyłem głównej bohaterce. W tym momencie trzeba zaznaczyć, że w pierwszej części przez większość czasu oglądamy jej młode wcielenie. I tutaj świetnie spisała się Stacy Martin. Praktycznie przez cały czas jej Joe pozostaje spokojna, niewzruszona. Tak jakby zupełnie nie interesował jej świat i ludzie, których spotyka. Jedyni dwaj mężczyźni, którzy cokolwiek dla niej znaczą, to ojciec(świetny Christian Slater) oraz Jerôme(Shia LaBeouf). Właśnie jej spacery z ojcem są najbardziej wzruszającymi momentami. To one sprawią, że Joe zacznie spogladać na świat z zupełnie innej strony. W przyrodzie odnajdzie ukojenie i tam będzie szukała odpowiedzi na najważniejsze pytania. Tej niezwykłej relacji poświęcony jest cały czwarty rozdział "Nimfomanki". Jedyny czarno-biały zresztą. To taka cecha charakterystyczna filmów tego reżysera. Lubi on bawić się obrazem filmowym, co udowadniał już chociażby w "Antychryście". Z kolei LaBeouf, znany przede wszystkim z hitu "Transformers", tutaj sprawdził się znakomicie. Jego postać z jednej strony da się lubić, ale z drugiej jest w niej coś odpychającego. Nie potrafię dokładnie określić dlaczego, ale coś czuję, że wyjaśni się to w drugiej odsłonie. W tym miejscu nie mogę nie wspomnieć o Umie Thurman. Panią H poprowadziła w taki sposób, że najprawdopodobniej nawet najwięksi fani jej talentu będą zaskoczeni. Jej "monolog" oglądało się znakomicie.
Bardzo ważna w tym obrazie jest wreszcie muzyka. Utwór "Führe mich" zespołu Rammstein zostaje w głowie po wyjściu z seansu. Po pierwsze dlatego, że niejako otwiera całą opowieść, a po drugie grany jest w tle napisów końcowych. Niezwykle mocny, idealnie pasujący do tej filmowej opowieści. Ważną rolę odgrywa także muzyka klasyczna, a przede wszystkim Bach. Ją bym ją zresztą zaliczył do całej, tak zwanej, warstwy "edukacyjnej" historii. Nie brakuje bowiem nawiązań chociażby do literatury. A wszystko to zespolone zostało ze sobą piękną filmową klamrą.
Po tych wszystkich szumnych zapowiedziach "Nimfomanki - części I" myślałem, że obejrzę nużącą opowieść, nastawioną w głównej mierze na sensację. Tymczasem zobaczyłem historię niejednoznaczną, dającą do myślenia i perfekcyjnie zagraną. Oglądałem to wszystko z niesłabnącym zainteresowaniem, aż tu nagle seans został brutalnie przerwany. Na szczęście już niedługo będzie ciąg dalszy. Oby opowiedziany i pokazany równie pięknie i interesująco.
Mateusz Frąckowiak
Bardzo ważna w tym obrazie jest wreszcie muzyka. Utwór "Führe mich" zespołu Rammstein zostaje w głowie po wyjściu z seansu. Po pierwsze dlatego, że niejako otwiera całą opowieść, a po drugie grany jest w tle napisów końcowych. Niezwykle mocny, idealnie pasujący do tej filmowej opowieści. Ważną rolę odgrywa także muzyka klasyczna, a przede wszystkim Bach. Ją bym ją zresztą zaliczył do całej, tak zwanej, warstwy "edukacyjnej" historii. Nie brakuje bowiem nawiązań chociażby do literatury. A wszystko to zespolone zostało ze sobą piękną filmową klamrą.
Po tych wszystkich szumnych zapowiedziach "Nimfomanki - części I" myślałem, że obejrzę nużącą opowieść, nastawioną w głównej mierze na sensację. Tymczasem zobaczyłem historię niejednoznaczną, dającą do myślenia i perfekcyjnie zagraną. Oglądałem to wszystko z niesłabnącym zainteresowaniem, aż tu nagle seans został brutalnie przerwany. Na szczęście już niedługo będzie ciąg dalszy. Oby opowiedziany i pokazany równie pięknie i interesująco.
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz