„Teatr
jest ważny, ale nie najważniejszy”
Z Ildefonsem
Stachowiakiem, aktorem Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Czy
zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że jest pan aktorem charakterystycznym?
Każdy jest aktorem charakterystycznym, a przez to uniwersalnym.
Jednak przede wszystkim jestem „rzemieślnikiem”, od czasu do czasu chcącym być
artystą. Nie oznacza to jednak, że faktycznie nim jestem. Wielokrotnie
słyszałem o moim podobieństwie do Wiesława Gołasa i Władysława Hańczy, ze względu
na mój wygląd zewnętrzny i posturę. Współczesny teatr bardzo boi się
charakterystyczności. Kandydaci do szkół teatralnych często wyglądają podobnie.
Szuka się wyłącznie typów amanta. Brakuje pewnego zróżnicowania. Dzisiaj
23-latek gra 60-latka i nikomu to nie przeszkadza. O ile jestem w stanie
zrozumieć, że zdarza się to w szkołach teatralnych, ponieważ trzeba pokazać
swój warsztat, o tyle w teatrze to się nie sprawdza.
Kiedy
po raz pierwszy w pana głowie pojawiła się myśl, żeby zarabiać na życie jako
aktor?
Już w dzieciństwie miałem styczność z kabaretem. W
liceum brałem udział w konkursach recytatorskich. Jednak od zawsze pasjonowały
mnie nauki ścisłe. Dlatego przez cztery lata studiowałem na politechnice. Będąc
na drugim roku, kolega opowiedział mi o teatrze Penetracje, prowadzonym wówczas
przez Wiesława Komasę. Dostałem do przeczytania „składankę” poetycką Bolesława
Leśmiana. Później zostałem zaproszony na kolejne dwa spotkania. Po czym wspólnie
zrobiliśmy przedstawienie i poczułem, że chyba to jest moje prawdziwe
powołanie. Utwierdził mnie w tym przekonaniu sam Wiesław, który zadzwonił do
Krystyny Meissner, będącej wtedy dyrektorką w Zielonej Górze. Pojechałem na
spotkanie, mając ze sobą dwie pary majtek i skarpet, jakąś koszulę, spodnie i
buty i zostałem na stałe.
Czy
ktoś z pana rodziny również wykonuje ten sam zawód?
Nie. Można powiedzieć, że jestem samotnym białym
żaglem. No chyba że weźmiemy pod uwagę moją żonę (Małgorzata Łodej-Stachowiak
również jest aktorką Teatru Nowego – przyp. red.).
W
1982 roku rozpoczął pan studia w PWST we Wrocławiu. Dlaczego wybór padł akurat
na tę uczelnię?
Kiedy robiliśmy w Zielonej Górze „Szkarłatną wyspę”,
dyplom Edwarda Wojtaszka, oglądał ten spektakl Zbigniew Zapasiewicz. Po jego
zakończeniu spytał mi się jaką szkołę skończyłem. Na co ja mu odpowiedziałem,
że żadnej. Bardzo się zdziwił, kiedy to usłyszał. Po czym zapytał czy nie
chciałbym zdawać do szkoły aktorskiej. Doradził mi Warszawę i właśnie tam
złożyłem papiery. Niestety odesłano mi je z powrotem, ponieważ przekroczyłem
wymagany limit wieku. W związku z tym pojawił się problem, gdzie mam teraz zdawać.
Najbliżej był Wrocław, gdzie na szczęście można było nieco przekroczyć ten wymagany
limit. Pamiętam, że wtedy była sobota, a w poniedziałek rozpoczynały się
egzaminy. Pewna pani, która tam pracowała, miała dać mi znać czy w ogóle zostałem
dopuszczony. Tak się jednak nie stało. No więc szybko wsiadłem w pociąg, żeby
tylko zdążyć na czas. Na szczęście wszystko potoczyło się po mojej myśli. W
miarę pewnie zdałem egzamin i tak wylądowałem w stolicy Dolnego Śląska.
Jak
wtedy wyglądało życie studenckie?
Życie na politechnice to bajka w porównaniu z życiem
studenta szkoły teatralnej. Mam tutaj na myśli ogrom pracy. Na politechnice
żyło się od sesji do sesji. Natomiast w szkole teatralnej trzeba było przygotowywać
się do egzaminów codziennie. Wykładowcy bardzo rygorystycznie tego
przestrzegali. Rzecz jasna zawsze staraliśmy się wygospodarować sobie czas w
taki sposób, żeby była również okazja nieco się pobawić. W końcu byliśmy
młodymi ludźmi.
Spotkał
się pan wtedy z tak zwanym wyścigiem szczurów?
Absolutnie nie. Liczyła się tylko i wyłącznie pełna
współpraca. Tam nikt nie wygrywał i nikt nie przegrywał. Jeden drugiemu
pomagał, przez co wytwarzała się fantastyczna atmosfera. Z kolei na
politechnice każdy patrzył wyłącznie na swój czubek nosa.
W
1986 roku zrobił pan dyplom. Co to był za spektakl?
Pierwszym dyplomem była bardzo dobrze oceniona na
przeglądzie w Łodzi „Księżniczka Turandot”. Drugim z kolei był „Czerwony kogut
leci wprost do nieba”. Za niego otrzymałem Grand Prix na Festiwalu Szkół w
Łodzi.
Zwiedził
pan trzy sceny teatralne w Polsce. O Zielonej Górze już pan wspominał,
przejdźmy zatem do Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. W tamtym okresie
wystąpił pan między innymi w „Mandacie” w reżyserii Eugeniusza Korina.
Korin nauczył mnie tego, żebym opowiadał o tym, co
jest we mnie najciekawszego, czego ludzie na co dzień nie widzą. Jest to jedna
z największych tajemnic aktorstwa. Nie jest bowiem interesujące rozmawianie na
scenie o makaronie. O tym, że jest za twardy lub za miękki. Dzisiaj niestety
często to się właśnie uprawia w teatrze. Młodzi aktorzy boją się emocji na
scenie, a jeżeli już się takowe pojawią, od razu czuć fałsz.
Wreszcie
znalazł się w pan w Poznaniu. Jaki teatr zastał pan na miejscu?
Teatr marzeń. Zacząłem tutaj chodzić jeszcze za
czasów Wiesława Komasy. Wtedy też kształtował się mój pogląd na teatr. Miałem
kontakt z wieloma aktorami. Bywałem tutaj kilka razy w tygodniu, chodziłem na
te same spektakle, czułem się przywiązany do tego miejsca. Wreszcie kiedy
otrzymałem oficjalną propozycję od ówczesnego dyrektora Eugeniusza Korina i
pojawiłem się po raz pierwszy w garderobie, zobaczyłem ikony, z którymi za
chwilę miałem zagrać. Była tu przecież Sława Kwaśniewska, Michał Grudziński, Wojtek
Standełło. W związku z tym miałem potworną tremę. W dodatku swojego debiutu nie
wspominam dobrze. Była to „Polityka, czyli świat się zmienia”. Reżyser tuż
przed premierą został przez Korina zwolniony. Robił bowiem cztery premiery
jednocześnie. Co ciekawe, tylko jedna się odbyła. Mianowicie ta w Opolu, gdzie
równocześnie był dyrektorem tej sceny.
W
1997 roku miał pan epizod w Teatrze Polskim. Co ciekawe był to spektakl
„Fernando Krapp napisał do mnie ten list” w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego, obecnego
dyrektora Teatru Nowego.
Był to zresztą spektakl dyplomowy Piotrka, z którym
znałem się już wcześniej. Razem chodziliśmy bowiem na imprezy, graliśmy w bilard.
W ogóle fantastycznie wspominam tamtą pracę. Grałem między innymi z moją obecną
małżonką Małgosią. Było to jeszcze za dyrekcji Lecha Raczaka. Jednak jego
następcy to przedstawienie nie za bardzo się podobało i ściągnął je z afisza.
Przy tej okazji dodam, że Piotrek będąc jeszcze na czwartym roku studiów,
zrobił specjalny pokaz tego przedstawienia. Pamiętam, że próby odbywały się na
małej scenie Teatru Nowego. Grał w nim również między innymi Marcin Dorociński.
Jak
pan poznał swoją żonę?
W szkole teatralnej. Była rok wyżej, pomimo że jest
ode mnie młodsza. Początkowo nasze drogi się rozeszły, ponieważ Małgosia
pojechała do Jeleniej Góry, a ja do Torunia. Jednak po jakimś czasie
przyjechała do Poznania i stała się gwiazdą tutejszego Teatru Polskiego.
Później poszła na rozmowę do Teatru Nowego, gdzie Eugeniusz Korin przyjął ją z
otwartymi rękoma. Zadebiutowała w „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, gdzie graliśmy
małżeństwo. Ten spektakl nas zbliżył. Zaczęły się wspólne rozmowy, randki, później
ślub i wreszcie synek. I tak już jesteśmy ze sobą osiemnaście lat.
A
czy dwójka aktorów w jednym domu nie rodzi pewnych konfliktów?
Małżeństwa aktorskie zdarzają się bardzo często.
Wspomnę tutaj chociażby państwa Kropielnickich, gdzie na szczęście, podobnie
jak i u nas, nie występuje zjawisko rywalizacji. Wręcz przeciwnie. Zawsze
staraliśmy się z żoną podtrzymywać na duchu. Każde z nas rozumie rozterki
związane z wykonywaniem tego zawodu. A kiedy pojawił się nasz syn Kajtek,
zupełnie zmieniły się nasze priorytety. Kiedyś byłem bardzo towarzyską osobą,
pojawiającą się w wielu miejscach. Teraz poszukuję towarzystwa mojej rodziny i
zwierząt. Teatr jest ważny, ale nie najważniejszy. Nigdy bowiem do końca nie
odwzajemni naszej miłości, w przeciwieństwie do rodziny.
Czy
kiedy przychodził pan do Teatru Nowego, rzeczywistość teatralna była inna niż
obecnie?
To był 1990 rok, a więc demokracja w Polsce dopiero
zaczęła się budować. W związku z tym rzeczywistość teatralna również znacznie
różniła się od tej, którą mamy obecnie. Ludzie byli spragnieni teatru, gdzie ze
sceny wreszcie można było mówić wszystko. Wtedy chociażby debiutował w Nowym
Krzysztof Warlikowski. Tutaj zrobił swoje najważniejsze przedstawienia. Dzięki
nim się wybił i w tej chwili jest najważniejszą postacią polskiego teatru, a
jego spektakle jeżdżą po całym świecie.
Później
nastał czas Janusza Wiśniewskiego, u którego jednak rzadko pan występował.
Podobała się panu jego wizja teatru?
Uważam go za jednego z największych i
najzdolniejszych reżyserów w powojennej rzeczywistości.
Z
kolei bardzo często grał pan u syna Janusza Wiśniewskiego, Łukasza.
Muszę powiedzieć, że wytworzyła się między nami
pewnego rodzaju chemia. Łukasz lubił ze mną pracować, a ja z nim.
Czy
z pana perspektywy zawód aktora w dzisiejszych czasach jest ciężkim kawałkiem
chleba?
Nawet bardzo ciężkim. Ludzie kompletnie nie zdają
sobie sprawy z tego, że jak już człowiek gra w jakimś spektaklu, przygotowuje
rolę, to stara się wykorzystać każdą wolną chwilę w ciągu dnia, żeby móc
pozałatwiać swoje prywatne sprawy. Podczas gdy inni mają wybór. Mogą ten czas
spędzić jak tylko chcą, ewentualnie odkładając coś ważnego na następny dzień.
Aktor ma tego czasu o wiele mniej. W dodatku pracuje za koszmarnie małe
pieniądze. A jeżeli musi jeszcze zapewnić byt rodzinie, stara się znaleźć
jakieś dodatkowe zajęcia. I nagle okazuje się, że na sen pozostają cztery
godziny, co odbija się na zdrowiu.
A
dostrzega pan jakąś wyraźną różnicę pomiędzy młodszym a starszym pokoleniem
aktorów?
Zdecydowanie. Młodzi są odważniejsi, mają niezły
warsztat, ale niezbyt dużą świadomość. Tego zawodu człowiek uczy się pracując w
teatrze. W szkole zaczyna rozumieć, że aktorstwo oprócz pasji, jest także
rzemiosłem. Wszystko co robimy na scenie poparte jest techniką. Odkrywając
nasze talenty, profesorowie uczą nas tej techniki. Jednak później dochodzi do
konfrontacji i okazuje się, że musimy wypracować swoje własne metody. To czym
jest aktorstwo, rozumiemy dopiero po kilkunastu latach bycia na scenie.
Jak
scharakteryzowałby pan teatr prowadzony przez Piotra Kruszczyńskiego?
Piotrek ma dużą ochotę tworzyć teatr z cieniutką
czwartą ścianą. Jednak mam wrażenie jakby korciło go uprawianie teatru z pełnym
kontaktem z widzem. Jego myślenie polega na chęci połączenia starego z nowym.
Ale czasami nie do końca decyduje się na robienie „własnego” teatru. Natomiast
z całą pewnością chce tworzyć teatr w sposób nowoczesny i uczciwy.
Myślał
pan kiedyś o wyreżyserowaniu własnego spektaklu? Ewentualnie co to by mogło
być?
Oczywiście, że tak. W głowie mam mnóstwo najróżniejszych
pomysłów. Zresztą każdy aktor myśli, że mógłby stworzyć coś własnego. Jednak zdaję
sobie sprawę z tego, że jest to ogromna odpowiedzialność. Reżyser nie może
przyjść na próbę z samym tytułem i zacząć coś tam wymyślać, improwizować. Jest
to bowiem nieuczciwe. W zależności od tego, jaki charakter miałby dramat, ten
kontakt mógłby być większy lub mniejszy. Właśnie ta odpowiedzialność opóźnia
mój debiut reżyserski. Odnoszę takie wrażenie, jakby w dzisiejszych czasach niektórzy
reżyserzy udawali. Oczywiście nie wszyscy, bo mamy też wielu wspaniałych
młodych twórców.
A
co pana pasjonuje poza teatrem?
Na pewno mój ogród, gdzie lubię spędzać czas. Dużo
uwagi poświęcam oczywiście mojemu synowi, ponieważ uważam, że muszę go prowadzić
przez życie dopóki nie będzie pełnoletni. Chcę być jego mentorem, nie chcąc
powierzać tej roli nikomu innemu. A jeżeli chcę to zrobić w sposób uczciwy,
muszę na to poświęcić sporo czasu. Zresztą jestem tego typu człowiekiem, który jak
już się za coś zabiera, to robi to od początku do końca. Na przykład dla syna z
dnia na dzień rzuciłem palenie, ponieważ nie potrafiłem mu wytłumaczyć dlaczego
to robię. W tym miejscu opowiem panu krótką historię. Pewnego dnia Kajtek stanął
na tarasie z patyczkiem w buzi i z głową wyciągniętą do przodu jak ja. Kiedy
kątem oka to zobaczyłem, spytałem się go co robi. Na co on odpowiedział, robię
tak jak ty tatuś. A ja na to, że tak nie wolno. Po czym on powiedział, że
przecież ja też tak robię. I wtedy zapaliła mi się w głowie lampka. Krótko po
tym zdarzeniu pojechałem do teatru. Wypaliłem tam trzy papierosy i kiedy
wracałem do auta po spektaklu, zadałem sobie pytanie, co ja powiem mojemu
synowi kiedy znowu mnie o tę kwestię zapyta. Wtedy definitywnie rzuciłem
palenie i pomyślałem, że jeżeli Kajtek spyta mi się kiedyś dlaczego paliłem,
odpowiem mu tak: Robiłem to, ponieważ byłem głupi, ale już nie jestem. A musi
pan wiedzieć, że wypalałem wtedy po trzydzieści, czterdzieści papierosów
dziennie. Natomiast moją trzebią pasją jest wędkarstwo.
Czy
z perspektywy czasu uważa pan, że droga życiowa, którą pan obrał, była słuszna?
Myślę, że tak.
Oczywiście czasami jestem wściekły i mówię sobie wtedy, że mogłem robić coś
innego, mając przecież tak wiele różnych talentów. Jednak wtedy przypominam
sobie, jak wiele wspaniałych momentów przeżyłem w swoim życiu i jak wiele jest
jeszcze przede mną. Tym bardziej, że czuję jak dojrzałem przez te trzydzieści
lat pracy. Dopiero wtedy aktor odkrywa swoje możliwości. Dzięki nim może
pokazać siebie. I właśnie to jest fantastyczne w tym zawodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz