Jerzy Satanowski, reżyser tego przedstawienia, wspominał przed premierą, że ten spektakl ma dla niego znaczenie sentymentalne. Stanisław Barańczak jest bowiem jego przyjacielem, towarzyszącym mu już od czasów studenckich. Kiedy zna się kogoś tak długo, można o tej osobie powiedzieć bardzo dużo i trudno znaleźć kogoś, kto mógłby to zrobić lepiej. Nie będę ukrywał, że bardzo czekałem na tą premierę, ponieważ jestem ogromnym entuzjastą talentu Satanowskiego. Wiele z jego kompozycji do dzisiaj pozostało mi w pamięci i miałem nadzieję, że podobnie będzie z "Mister Barańczakiem".
Ciężko streścić historię, którą oglądamy na scenie. Nie jest to bowiem jakaś spójna całość, w której poszczególne wątki łączą się ze sobą. Wprost przeciwnie. Wszystko to przypomina twórczość Stanisława Barańczaka, który kiedyś powiedział takie zdanie: "Bawię się słowem, dźwiękiem, zwrotem frazeologicznym, zdaniem - obracając je na wszystkie strony, aby znienacka wyciągnąć z nich, jak koński włos z kołnierza marynarki niespodziewane znaczenie". Widać, że twórcy koniecznie chcieli pójść tym tropem i pozostawić widzowi uchyloną furtkę. Ma on sam skomponować sobie całą historię według siebie i zmieszać składniki w taki sposób, aby wyszło smakowite, teatralne danie. I to zadanie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Od czasu "Snu nocy letniej" nie oglądałem lepszego spektaklu muzycznego w Poznaniu.
Mocną stroną najnowszej premiery Nowego jest aktorstwo. Wszyscy tworzą zgrany kolektyw, nikt się tutaj z nikim nie prześciga w lepszym wykonaniu utworu. Zresztą nic by to nie dało, ponieważ każdy utwór jest tutaj inny, wymagający osobnej interpretacji. Ania Mierzwa po raz kolejny udowodniła, że czegokolwiek muzycznego, i nie tylko, by się nie podjęła, zamienia to w złoto niczym król Midas. Stąd też zasłużenie otrzymała w tym roku Srebrną Maskę, na którą zasługiwała jak nikt inny w poprzednim sezonie. Ta rola jest tylko tego potwierdzeniem. Świetnie słuchało się również Julii Rybakowskiej, której rewelacyjna vis comica okazała się dodatkowym smaczkiem jej poszczególnych wykonań. Duże słowa uznania należą się również Mateuszowi Ławrynowiczowi, potrafiącemu rozbawić do łez, a do tego celnie interpretującemu Barańczaka. Warto odnotować powrót na scenę po krótkiej przerwie Oksany Hamerskiej. W dalszym ciągu jest ona w świetnej formie, czego dowodem był między innymi utwór, który wykonała na samym końcu. Miał on swój niezwykły klimat, który wręcz zaczarował publiczność. Bardzo podobał mi się także występ Radosława Elisa. Po raz kolejny udowodnił, że warto na niego stawiać. W jednej chwili potrafił rozbawić, aby po chwili wprowadzić w melancholijny nastrój. Nigdy wcześniej nie miałem okazji podziwiać głosu Edyty Łukaszewskiej. Tym bardziej byłem mile zaskoczony. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będzie miała okazję zaprezentować swój talent wokalny. Mariusz Puchalski jako Mr. B. okazał się świetnym przewodnikiem po świecie wyobraźni tego nietuzinkowego artysty. Wydawałoby się, że najmniej do zagrania miała Maria Rybarczyk oraz Waldemar Szczepaniak. Nic bardziej mylnego. Oni wprawdzie stanowili tutaj swego rodzaju "tło", ale jakże barwne i potrzebne. A zagrać w taki sposób, żeby nie przeszkadzać innym wykonawcom i publiczności, też trzeba umieć. I im się to udało.
Bardzo dobrym pomysłem była muzyka grana na żywo przez muzyków. Myślałem, że będę oni umiejscowieni w widocznym miejscu. Wtedy mogliby nieco przeszkadzać w odbiorze przedstawienia na takiej scenie, jaką jest Scena Nowa. Tymczasem byli oni sprytnie ukryci za ruchomą scenografią, co okazało się sprytnym zabiegiem. A jeżeli już jesteśmy przy scenografii, to została ona pomysłowo stworzona przez Annę Tomczyńską. Dodatkowo kostiumy Joli Łobacz wpadały w oko i przez nie jeszcze milej patrzyło się na to widowisko.
Jeżeli ktoś oczekuje mądrego i zabawnego spektaklu, niech koniecznie wybierze się na "Mister Barańczaka. Żeby w kwestii tej nocy była pełna jasność". Będziecie mogli usłyszeć na jednej scenie między innymi Krzesimira Dębskiego, Stanisława Sojkę, Grzegorza Turnaua czy chociażby Franza Schuberta. A nie zdarza się to zbyt często. Tym bardziej warto poświęcić nieco ponad dwie godziny czasu wolnego, zapomnieć na chwilę o codzienności i dać się wciągnąć w piękny świat słów i muzyki.
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz