Wczoraj wybrałem się do Teatru Wielkiego w Poznaniu na gościnny spektakl Teatru Polonia pt. "32 omdlenia" z nadzieją, że przeżyję niezwykły wieczór. Powodów ku temu było co najmniej kilka. Najważniejszym rzecz jasna obsada, a więc trzy wielkie nazwiska: Krystyna Janda, Jerzy Stuhr i Jerzy Łapiński. A kto może lepiej zaprezentować na scenie klasyka, jak nie osoby, dla których scena to drugi dom. I muszę przyznać, że było cudownie. Mogliśmy posłuchać trzech jednoaktówek Czechowa, w których nie brakowało humoru, ale był to bardzo często śmiech przez łzy. Dzięki tym trzem historiom mogliśmy przyjrzeć się samym sobie niczym w lustrze. Każdy zapewne zauważył coś innego, ale o to przecież w teatrze chodzi.
Najbardziej podobały mi się "Oświadczyny", bo idealnie ukazywały nas, Polaków. Lubimy przechwalać się jacy to my jesteśmy we wszystkim najlepsi. Krytyka jest dla nas obcym słowem. Chyba że to my kogoś oceniamy. Wtedy możemy sobie pozwolić na każdą uszczypliwość. Taki jest również główny bohater Iwan Łomow, brawurowo zagrany przez Jerzego Stuhra. Dzięki tej postaci przypomniał on wszystkim raz jeszcze, jak świetną wiskomiką dysponuje i że pokochaliśmy go dzięki takim rolom jak Maks w "Seksmisji". Idealną partnerką okazała się dla niego Krystyna Janda, która nie przeszkadzała, ale uzupełniała opowieść. Taki efekt można osiągnąć tylko wtedy, kiedy partnerzy sceniczni świetnie się rozumieją, znają się od lat, również prywatnie. Wtedy wiedzą czego się po sobie spodziewać.
Wyjątkowa okazała się "Historia zakulisowa", będąca swoistym podsumowaniem 40 lat na scenie Jerzego Stuhra. Mamy oto historię aktora, która zagrał w swoim życiu wiele ważnych ról, z Hamletem na czele. Wydaje się, że może się czuć spełniony i nie martwić się niczym. Tymczasem pewnego dnia z ust swojego dyrektora słyszy, że to wszystko co dotychczas zrobił, to właściwie nic. Po tych słowach Stuhr wygłasza w kierunku publiczności monolog, który zapada w pamięci i staje się pięknym podsumowaniem jego dotychczasowej twórczości. Ja oprócz tego monologu zapamiętam również siedzącą z tyłu na krześle Krystynę Jandę, która wyglądała niczym uczennica słuchająca słów swojego mistrza. Piękne to było.
Najsłabszy, co nie znaczy że nieudany, był "Niedźwiedź". W tej jednoaktówce oglądamy Helenę Popową, którą po śmierci męża odwiedza pewien jegomość o nazwisku Smirnow. Domaga się od niej zwrotu długu, jaki zaciągnął u niego nieboszczyk. Jednak kiedy dowiaduje się on, że może dostać pieniądze dopiero pojutrze, postanawia zostać do tego czasu u niej w domu. Oczywiście na to nie zgadza się wdowa. Całą historię ogląda się dobrze, ale w pewnym momencie nieco się ona załamuje. Zachowanie bohatera granego przez Stuhra zaczyna być wtórne. To co śmieszyło przy dwóch pierwszych razach, powtarzane jeszcze kilkukrotnie w ciągu kilku następnych minut, nie robi już takiego wrażenia.
Chciałbym jeszcze kilka słów poświęcić Jerzemu Łapińskiemu. Nie miał on łatwego zadania, ponieważ nie pracował nad przedstawieniem od początku. W tej chwili gra na zmianę z Ignacym Gogolewskim. Jednak jego doświadczenie sceniczne pozwoliło mu świetnie wkomponować się w całość i te małe rólki stanowią piękną ozdobę całego przedstawienia. Niewątpliwym atutem całości jest również skromna, minimalistyczna scenografia. W większości przypadków złożona wyłącznie z trzech krzeseł. Takie rozwiązanie dodało jeszcze więcej uroku tym opowieściom i pozwoliło skupić się przede wszystkim na słowie. A jak wiadomo Antoni Czechow był mistrzem słowa.
Warto było wybrać się na "32 omdlenia" i zobaczyć aktorskie trio w najwyższej formie. Szczególnie cieszy powrót na scenę teatralną Jerzego Stuhra, który jest w świetnej formie i zaraża tym optymizmem publiczność. Jest to jeden z tych spektakli, do którego wraca się myślami, bo jest mądry i zabawny zarazem. A o te dwa elementy, zespolone w jedną całość, ostatnimi czasy bardzo trudno. Na szczęście bywają wyjątki...
Mateusz Frąckowiak
Wyjątkowa okazała się "Historia zakulisowa", będąca swoistym podsumowaniem 40 lat na scenie Jerzego Stuhra. Mamy oto historię aktora, która zagrał w swoim życiu wiele ważnych ról, z Hamletem na czele. Wydaje się, że może się czuć spełniony i nie martwić się niczym. Tymczasem pewnego dnia z ust swojego dyrektora słyszy, że to wszystko co dotychczas zrobił, to właściwie nic. Po tych słowach Stuhr wygłasza w kierunku publiczności monolog, który zapada w pamięci i staje się pięknym podsumowaniem jego dotychczasowej twórczości. Ja oprócz tego monologu zapamiętam również siedzącą z tyłu na krześle Krystynę Jandę, która wyglądała niczym uczennica słuchająca słów swojego mistrza. Piękne to było.
Najsłabszy, co nie znaczy że nieudany, był "Niedźwiedź". W tej jednoaktówce oglądamy Helenę Popową, którą po śmierci męża odwiedza pewien jegomość o nazwisku Smirnow. Domaga się od niej zwrotu długu, jaki zaciągnął u niego nieboszczyk. Jednak kiedy dowiaduje się on, że może dostać pieniądze dopiero pojutrze, postanawia zostać do tego czasu u niej w domu. Oczywiście na to nie zgadza się wdowa. Całą historię ogląda się dobrze, ale w pewnym momencie nieco się ona załamuje. Zachowanie bohatera granego przez Stuhra zaczyna być wtórne. To co śmieszyło przy dwóch pierwszych razach, powtarzane jeszcze kilkukrotnie w ciągu kilku następnych minut, nie robi już takiego wrażenia.
Chciałbym jeszcze kilka słów poświęcić Jerzemu Łapińskiemu. Nie miał on łatwego zadania, ponieważ nie pracował nad przedstawieniem od początku. W tej chwili gra na zmianę z Ignacym Gogolewskim. Jednak jego doświadczenie sceniczne pozwoliło mu świetnie wkomponować się w całość i te małe rólki stanowią piękną ozdobę całego przedstawienia. Niewątpliwym atutem całości jest również skromna, minimalistyczna scenografia. W większości przypadków złożona wyłącznie z trzech krzeseł. Takie rozwiązanie dodało jeszcze więcej uroku tym opowieściom i pozwoliło skupić się przede wszystkim na słowie. A jak wiadomo Antoni Czechow był mistrzem słowa.
Warto było wybrać się na "32 omdlenia" i zobaczyć aktorskie trio w najwyższej formie. Szczególnie cieszy powrót na scenę teatralną Jerzego Stuhra, który jest w świetnej formie i zaraża tym optymizmem publiczność. Jest to jeden z tych spektakli, do którego wraca się myślami, bo jest mądry i zabawny zarazem. A o te dwa elementy, zespolone w jedną całość, ostatnimi czasy bardzo trudno. Na szczęście bywają wyjątki...
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz