„Ciągłe życie na walizkach”
Z Anią Sandowicz, aktorką Teatru Polskiego w Poznaniu, którą możecie
oglądać między innymi w spektaklu „Zażynki” rozmawiał Mateusz
Frąckowiak.
Na początek
chciałbym Cię zapytać o słowo „aktor”. Czy w dzisiejszych czasach może nim być
każdy, kto chociaż na chwilę gdzieś się pojawi i zagra? A może musi ona mieć
dyplom i ukończone studia na wydziale aktorskim?
Jest
to bardzo ciężkie pytanie, na które nie znam jednoznacznej odpowiedzi. Na
Zachodzie, gdzie mamy wielkie kino amerykańskie czy też francuskie, aktorem
czasem może stać się osoba kompletnie nie związana ze sztuką. Przykładowo w
filmach Bruno Dumonta, wybitnego fracuskiego reżysera, grają naturszczycy. Ich kreacje są absolutnie
powalające. Jeśli chodzi o Polskę, to rynek filmowy jest bardziej ograniczony,
hermetyczny. Często w filmach grają osoby przypadkowe, który wypłynęły dzięki
znajomościom bądź
pojawianiu się w kolorowych gazetach i portalach.
W przypadku polskiego teatru jest jeszcze inaczej. Tutaj aktorem jest najczęściej
osoba po szkole teatralnej, przygotowana do pracy w warunkach teatralnych. Chciałoby się tego samego w kinie. Ale u nas
w kraju kino umiera. Tak myślę. Film jest daleko za teatrem. Raz na jakiś czas
pojawi się jakiś dobry film Smarzowskiego czy Szumowskiej... A seriale... No
cóż... To taka fabryka. W większości przypadków. To brak profesjonalizmu,
zarówno ze strony realizacyjnej jak i samych aktorów. A przecież
utalentowanych ludzi mamy mnóstwo. Wystarczy pójść do szkoły teatralnej i wziąć
kogoś nawet z pierwszego roku. Dla mnie aktor powinien mieć odpowiednie
predyspozycje i umiejętności , a
przede wszystkim talent.
Ukończyłaś studia w
2010 roku na wydziale aktorskim PWSFTviT w Łodzi. Czy zgadasz się z powszechną
opinią, że szkoła ta wypuszcza najlepszych aktorów? Podobno nie mają oni
później problemów ze znalezieniem pracy na tak trudnym rynku.
To
nie jest tak, że jakaś szkoła jest lepsza lub gorsza. Są one po prostu różne.
Łódzka filmówka jest może najbardziej znaną i daje większe możliwości osobom
chcącym się związać z filmem. Studenci mają na co dzień kontakt z operatorami i
reżyserami. Akurat koledzy z mojego roku w większości znaleźli pracę. Miałam
wyjątkowy rok. Najbardziej komfortową sytuację mają chyba studenci po
warszawskiej AT, są cały czas na miejscu, a ich wykładowcami okazują się często
dyrektorzy teatrów działających w stolicy. Gorzej ma troszkę Wrocław i w
niektórych przypadkach Kraków. Nie wiem. Wszystko zależy od grupy ludzi, z
którymi jest się na roku. Tak właśnie było w moim przypadku, niezwykli ludzie.
Nas prowadził Janusz Gajos. Myślę, że wiele mu zawdzięczamy. Wszystko zależy od trzech elementów:
roku, profesorów oraz szczęścia.
Jesteś przede
wszystkim kojarzona jako aktorka dramatyczna. Jednak jesteś również związana z
muzyką, uczęszczałaś do szkoły muzycznej, grałaś na pianinie, kilka lat
śpiewałaś w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Jak
się rozwija Twoja kariera muzyczna?
Nagrywam
właśnie płytę z międzynarodowymi muzykami. Będzie to projekt Marka Jakubowicza
„Invisible”. Bardzo
ciekawy, trochę etniczny. Niedługo ukaże się mój singiel. Przygotowuję też mały
recital. Nie mogę uwolnić się od muzyki. A wszystko zaczęło się bardzo wcześnie, kiedy w
wieku 3 lat jak dostałam pianino. Potem poszłam do szkoły muzycznej, do klasy
fortepianu. Ale
tam zrozumiałam, że chce śpiewać. Zbuntowałam się i dyplomu z fortepianu nie
zrobiłam. Mając 15 lat poszłam na przesłuchanie do „Miss Saigon” w Teatrze Roma
i dostałam się. Tam zaczęłam poznawać scenę. No i zakochałam się w ... teatrze.
To tam się zaczęła moja droga. Nie wyobrażam sobie życia bez sceny.
A możesz zdradzić
więcej szczegółów dotyczących recitalu?
Będzie
on w klimacie standardów jazzowych i myślę, że już wkrótce zawita do Poznania.
Przygotowuję go na potrzeby współpracy z Maciejem Zieniem. Myślę, że jest to
bardzo ciekawy projekt.
Do Teatru
Polskiego trafiłaś w styczniu 2010 roku. Debiutowałaś w spektaklu „Trup”,
którego reżyserem jest Paweł Szkotak. Czy czułaś, że jesteś na cenzurowanym w
związku z tym, że jest to dyrektor tego teatru?
Oczywiście
że tak. Byłam wtedy totalnie „zielona”, dopiero co po studiach. Nie wiedziałam
jak wygląda praca w teatrze dramatycznym. Dla młodej, ładnej dziewczyny, która
jest nieopierzona trudno wkomponować się w zespół funkcjonujący od kilku lat. W
dodatku znający się ze sobą dobrze. Moją rolę w „Trupie” uważam za jedną z
najsłabszych. Nie odnalazłam się do końca w tej pracy. Byłam zestresowana faktem, że reżyserem jest
właśnie dyrektor. Ale gdybyśmy pracowali nad takim spektaklem w tej chwili,
sytuacja byłaby zupełnie inna.
Po tej roli
przyszły kolejne, ale nazwałbym je epizodycznymi. Mam tu na myśli „Pomórnika”,
„Ich czworo. Obyczaje dzikich” czy też „Mistrza i Małgorzatę”. Zastanawiałaś się nad tym dlaczego tak się
stało?
Jest
to normalna kolej rzeczy. Raz dostajesz małą rolę do zagrania, a innym razem
dużą. Nie miało to nic wspólnego z moim debiutem. Dyrektor chciał mnie
sprawdzić na różnych polach. Wbrew pozorom granie mniejszych ról jest bardzo
trudne. Trzeba znaleźć swój moment, czas i zrobić z tego epizodu coś
interesującego. Tak więc nie miałam żadnego niedosytu z tego powodu.
Chciałbym teraz
zapytać o kwestię nagości na scenie. Często dostajesz właśnie takie role.
Wspomnę chociażby „Złodziei”, „Mistrza i Małgorzatę” i po części „ Zażynki”.
Czy nie odnosisz wrażenia, że zasługujesz na coś więcej? Udowodniłaś to
chociażby w przypadku tego ostatniego spektaklu?
Rola
w „Mistrzu i Małgorzacie” nie jest moja tylko Magdy Płanety. Ona ją stworzyła,
a ja ją po niej przejęłam, kiedy urodziła dziecko. W związku z tym nie
odpowiadam za to, jak ona powstawała podczas prób. Jako profesjonalista nie
mogłam odmówić i powiedzieć, że tego nie zagram. Jeżeli zaś chodzi o dwie
pozostałe role o których wspomniałeś, to uważam je za moje najlepsze w tym
teatrze. W obu przedstawieniach rzeczywiście się rozbieram, ale czy uważam, że
w związku z tym mój potencjał jest niewykorzystywany? Nie i nie ma to związku z
nagością. Uważam się za zdolną aktorkę i nieskromnie mówiąc jestem na
najlepszej drodze, aby dalej się rozwijać. A z nagością na scenie nie mam
żadnego problemu. Jestem młoda i myślę,
że lepszego czasu na wykorzystywanie potencjału mojego ciała nie będzie. Choć przyznam, że nadużywanie tych środków i
wykorzystywanie aktorek jest powszechne. Niedawno byłam na castingu do filmu.
Oglądali tam moje nogi, tyłek i czułam się w związku z tym przedmiotowo. Nie
wiem czy chciałabym brać udział w tego typu produkcji. Nie mogę powiedzieć o
jaki tytuł chodzi. A wracając jeszcze do teatru, to moim zdaniem nie muszę już niczego udowadniać
swoim ciałem.
Zauważyłem, że
podchodzisz do swoich ról bardzo emocjonalnie. Często można zauważyć w twoich
oczach łzy. Trudno jest wywołać w sobie takie uczucia, kiedy grasz już na
przykład po raz pięćdziesiąty jakiś spektakl? Przecież dokładnie wiesz, że za
chwilę nastąpi znowu ta dramatyczna scena.
Każdy
dzień jest inny i przychodzimy do teatru z pewnym bagażem emocjonalnym. Tak
więc za każdym razem, trzymając się rzecz jasna wyznaczonych ram, gram daną
postać inaczej. Z drugiej strony nie znaczy to, że gram jak chcę. Jeżeli aktor
przychodzi do pracy z nastawieniem zagram i wracam do domu, to nie jest to
żaden aktor. Człowiek musi być na scenie tu i teraz. Za każdym razem powinien
dawać z siebie coś nowego. Na przykład
bardzo lubię grać „Panny z Wilka”,
gdzie mam takiego partnera jak Michał Kaleta. On jest bardzo czułym i mobilnym
aktorem. Niezależnie od tego jak ja usiądę, co powiem, on zawsze słucha. To
przyjemność
z nim pracować.
Wróćmy do
konferencji prasowej zapowiadającej spektakl „Zażynki”. Powiedziałaś wtedy, że
bardzo się cieszysz, bo będziesz miała możliwość zagrania właśnie tego tekstu
na scenie. Zmienił on bowiem w tobie spojrzenie na wiele spraw. Możesz zdradzić
co miałaś wtedy na myśli?
Przypomniałam
sobie kim jestem i że w natłoku wszystkich wydarzeń mających miejsce w naszym
życiu człowiek jest po coś. Uświadomiłam sobie, że jestem artystką i to co
robię może być czyste i piękne. Rola Marii pokazuje, że można być artystą i
szukać czystości w każdej postaci. Ja również taka byłam i nadal jestem.
Osobiście czuję ze
sceny, że jest to dla ciebie najważniejszy jak dotąd spektakl. Zgadzasz się z
tą opinią?
Zdecydowanie
tak.
Będąc jeszcze na
studiach zagrałaś w takiej etiudzie filmowej „Dym”, która klimatem przypomina
trochę kino Davida Lyncha. Pojawia się tam również Marta Szumieł i Grzegorz
Gołaszewski, aktorzy Teatru Nowego. Podglądasz swoich kolegów, masz z nimi cały
czas kontakt?
Mamy
cały czas ze sobą kontakt. Nasze teatry bardzo się w tej chwili przyjaźnią. Są
to moi starsi koledzy ze studiów, których może nie tyle podglądam, co po prostu
oglądam. Oni zresztą tutaj również przychodzą. Jest to bardzo dobre
doświadczenie. Zawsze możemy się od siebie nawzajem czegoś nauczyć.
Twoim spektaklem
dyplomowym był „Zmierzch”. Wyreżyserował go Mariusz Grzegorzek, jedno z
najgorętszych nazwisk wśród reżyserów. Obecnie także rektor Łódzkiej Filmówki.
Jak byś określiła świat, który kreuje on w swoich przedstawieniach oraz
filmach?
W
ogóle praca z Mariuszem była pewnym przełomem pod koniec moich studiów. Jest on
niezwykłym artystą i wspaniałym człowiekiem. Bije od niego nieprawdopodobna
energia i charyzma. Ile ja mu zawdzięczam, tego nie da się opisać. Śmiało mogę
go nazwać swoim ojcem teatralnym. A świat, który przedstawia nazwałabym
metafizycznym, emocjonalnym, energetycznym, niezwykłym.
Innym twoim
spektaklem dyplomowym jest „Gąska”. Grasz w niej również w Teatrze Polskim.
Czym się różnią między sobą te dwie wersje?
„Gąska”,
którą robiliśmy w Łodzi była w reżyserii Grigorija Lifanowa. Oparta na
rosyjskim, hucznym, kolorowym teatrze posługującym się gagami, dymami,
błyskotkami mającymi za zadanie omamić widza. W swojej kategorii okazał się
czymś interesującym, wspaniałym. Ludzie byli nim po prostu zachwyceni. Tutaj rolę również przejęłam po Magdzie Płanecie. Było to dla
mnie bardzo trudne i dziwne. Nie
do końca odpowiada mi ta wersja. Ale może dlatego, że oddałam serce tej pierwszej. Nie do końca się tutaj
chyba odnalazłam.
Ale zawsze jest to kolejne doświadczenie.
Pochodzisz z Warszawy,
grasz w Poznaniu i dodatkowo robisz studia doktoranckie w łódzkiej filmówce.
Jest to zatem ciągłe życie na walizkach. Ciężko w takiej sytuacji o
uporządkowanie swojego życia prywatnego?
Jakie
uporządkowanie? Nie ma żadnego uporządkowania. Cały czas gdzieś jeżdżę, a więc
prowadzę typowo koczowniczy tryb życia.
Da się
przyzwyczaić do takiego życia?
Da
się, ale chciałoby się mieć swój dom, w którym można się zaszyć, ugotować
obiad. I oczywiście zdarzają się takie momenty. Jednak robię to wszystko po coś
i chcę to robić.
Poznań da się
lubić jako miasto?
Na
początku było mi bardzo ciężko. Dopiero
kiedy tutaj przyjechałam dowiedziałam się, że występuje konflikt pomiędzy
warszawiakami a poznaniakami. Miasto jest bardzo hermetyczne i wszystko kręci
się wokół Starego Rynku. Centrum jest dosyć małe i dla mnie było to trochę
dziwne. Jednak po Łodzi, mieście specyficznym, trudnym do życia i
patologicznym, Poznań jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Mam tutaj swoich
przyjaciół, ulubione miejsca i czuję się jak w domu.
Do niedawna grałaś
w jednym z ulubionych seriali Polaków, a więc w „Barwach szczęścia”. Czy dla
aktora teatralnego lub filmowego jest to swego rodzaju degradacja? Panuje
bowiem opinia, że w serialu grają już praktycznie wszyscy, a najbardziej
sprawdzają się w nich amatorzy.
Absolutnie
nie uważam tego za degradację. Może poziom tych seriali nie jest wysoki, ale z
każdej pracy da się coś wynieść i czegoś nauczyć. Praca z kamerą jest bardzo
ciężka. Bywa że
robi się kilkanaście scen dziennie. To ciężkie,
ale i rozwijające. Obserwując innych ludzi, da się wiele nauczyć. Zdaje sobie
sprawę, że nie jest to na przykład „Czas honoru” niosący ze sobą jakieś treści.
Niemniej cieszę się, że w nim zagrałam.
Chociaż czasem zdarzały się dziwne sytuacje.
Żyjemy w kraju, gdzie
ludzie nie kojarzą ciebie jako Anię Sandowicz tylko postać z serialu. A jeżeli
robi ona w dodatku złe rzeczy, to możesz się spodziewać nieprzyjemnego
spotkania na ulicy.
To
prawda. Trzeba się z tym liczyć. Kiedyś
na przykład jakaś babcia przyłożyła mi w twarz torebką w supermarkecie. Wszystko dlatego, że grałam negatywną
postać. No cóż, kolejne doświadczenie.
Od niedawna masz
okazję szkolić młodych ludzi w zakresie śpiewu w Studiu Aktorskim STA. Jest to
zapewne dla ciebie coś nowego. Jak ci się pracuje w roli pedagoga i jak
oceniasz umiejętności tych młodych ludzi?
Odnajduję
się w tej roli fantastycznie. Od zawsze wiedziałam, że chcę uczyć. Są to bardzo
różni ludzie. Jedni robią to po to, żeby się rozwijać, niektórzy żeby zdawać do
szkoły teatralnej, a jeszcze inni po prostu dla siebie. Nie mogę jednoznacznie
stwierdzić, że są to osoby zdolne lub nie. Każdy jest inny. Osobiście staram
się podchodzić do każdego indywidualnie i przekazywać mu jak najwięcej
pozytywnej energii. Jednocześnie dzielę się z nimi całą wiedzą, jaką nabyłam
podczas mojej pracy.
Jak wygląda twoje
życie poza spektaklami? Często jest tak, że przez dwa tygodnie grasz, ale masz
na przykład jeden, dwa dni przerwy. Na co dzień mieszkasz w Warszawie i zapewne
nie chce ci się jechać na tak krótki okres do siebie. Za chwilę przecież i tak
będziesz musiała wracać. Masz wtedy co robić w Poznaniu? Nie jest to dla ciebie
stracony czas?
To
zależy. Czasami od razu wyjeżdżam do Warszawy, gdzie mam mamę i swoich
przyjaciół. Z kolei tutaj poświęcam czas swojemu chłopakowi. Zdarza się tak, że
leżymy w kapciach i oglądamy amerykańskie seriale, albo gotujemy coś pysznego.
Są to ostatnio jedne z najpiękniejszych dni w moim życiu, ale zdarzają się
rzadko. Trzeba dzielić czas i wykorzystywać go maksymalnie.
Wróćmy z powrotem
na deski teatralne. Dokładnie do ostatniej premiery w Teatrze Polskim, która
wywołała istną burzę w Poznaniu. Mam tu na myśli rzecz jasna „Balladynę” w
reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego. Jak ci się pracowało z tym reżyserem?
Znam
Krzysztofa już od jakiegoś czasu. Od kilku lat śledzę jego twórczość. Jestem
fanką jego spektakli i zawsze chciałam u niego zagrać. Jest to bardzo zdolny
człowiek, posiadający niesamowitą wiedzę, talent. Praca z nim jest swego
rodzaju procesem, wzajemnym poszukiwaniem. Bywa denerwująca, mozolna. Krzysztof
dużo myśli, ciągle mówi, analizuje. Na pewno nie jest to praca dla każdego
aktora. Szczególnie oczekującego od razu gotowego scenariusza i wyraźnej
koncepcji. Wymaga to od niego dużej kreatywności. Jestem absolutnie zakochana w
Krzysztofie i będę bronić jego teatru.
A jakbyś w takim
razie oceniła jego zachowanie w stosunku do publiczności na jednym z paneli
dyskusyjnych zorganizowanych po premierze? Nie było ono z jego strony
lekceważące?
Krzysztof
jest ekscentrykiem, artystą z krwi i kości. Jeżeli będzie chciał zapalić
papierosa w samolocie, to to zrobi. Dla ludzi z zewnątrz jego zachowanie może
się wydawać lekceważące, ale on po prostu taki jest. Można go odbierać jako
chama, ale to niezwykle wrażliwy człowiek. Czasami nie panuje nad swoimi
emocjami i ten panel dyskusyjny bardzo przeżywał. Chodził przed spektaklem,
grał na pianinie. To nie jest konformista tylko indywidualista.
Czy według ciebie
aktorowi grającemu w danym przedstawieniu wolno go oceniać?
Czy możemy w takim wypadku mówić o obiektywizmie?
Trudno
mi odpowiedzieć na to pytanie. To wszystko zależy od sytuacji. Raczej chyba nie
powinien, bo w jego kompetencji nie leży ocena spektaklu. Bierze w nim udział i
jest absolutnie nieobiektywny.
Co sądzisz na temat
poziomu poznańskich teatrów? Co można jeszcze zrobić, aby mówiło się o nich
więcej w ogólnopolskich mediach?
Ja
jestem bardziej fanką postdramatycznego, artystycznego teatru Garbaczewskiego,
Kleczewskiej, Strzępki czy chociażby Klaty. Według mnie trzeba by było trochę
podnieść z krzeseł poznańską publiczność. Nie wiem czy jest to możliwe. Tutaj
był genialny teatr za czasów chociażby Wodzińskiego i Łysaka. I oni robili na
przykład Sarah Kane, brutalistów. Przyjeżdżali
tutaj rewelacyjni reżyserzy, ale
to się wtedy nie sprzedawało. Może nastał czas kiedy widz potrzebuje różnych
środków, bardziej teatru politycznego. Na przykład tego, co robi Monika
Strzępka. Ja bym na pewno zapraszała więcej takich nazwisk jak Krzysztof
Garbaczewski. Dzięki niemu cała Warszawa kipi i mówi się w niej o Teatrze
Polskim w Poznaniu. Myślę, że nastał bardzo dobry czas. Mamy tutaj
wysublimowaną grupę aktorów na bardzo wysokim poziomie. A już najlepszym
pomysłem wydaje mi się stworzenie dwóch, trzech scen, które byłyby, każda z osobna,
dla kogoś innego. Dla studentów, dla babć, artystów, po prostu dla wszystkich.
Na koniec pytanie
o twoje dalsze plany. Rozumiem, że Poznań to dla ciebie tylko przystanek na
drodze do dalszej kariery?
Zdecydowanie tak. Jestem
młoda, wydaje mi się, że zdolna, a więc Poznań traktuję rzeczywiście jako swój
bardzo ważny przystanek. Być może niebawem wsiądę do innego pociągu. Następny
przystanek Londyn. I to już niedługo.
Piekna kobieta... jestem absolutnie zakochany w niej...... Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA ja wręcz przeciwnie.
OdpowiedzUsuń