poniedziałek, 14 lipca 2014

W cztery oczy z...

Zapraszam do lektury następnego wywiadu z cyklu "W cztery oczy z...".



Zdjęcie: Teatr Polski


„Życie powinniśmy traktować z pewnym dystansem”

Z Teresą Kwiatkowską, aktorką Teatru Polskiego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.

Który repertuar jest pani bliższy: komediowy czy dramatyczny?
Chyba jednak komediowy. Wtedy od razu otrzymuję od widza sygnał, że coś się podoba lub nie. Aktor traktuje to jako zapłatę za ciężką pracę, jaką wykonał. Zresztą granie w komediach wcale nie jest łatwe. Nie od dzisiaj wiadomo, że o wiele trudniej jest kogoś rozśmieszyć niż doprowadzić do łez.

Czy podział repertuaru teatralnego właśnie na dramatyczny i komediowy nie wydaje się pani sztuczny? Często bowiem bywa tak, że to co dramatyczne okazuje się śmieszne i odwrotnie.
Te dwa elementy powinny współistnieć ze sobą. W komedii nigdy nie ma tak, że od początku do końca się śmiejemy. Zawsze pojawi się moment refleksji, spowolnienia akcji. Dobrze jest jeżeli widz w ciągu dwugodzinnego przedstawienia otrzyma różne rodzaje emocji.

Jest pani absolwentką wrocławskiej PWST. Dlaczego wybór padł akurat na tę uczelnię?
Pochodzę ze Szczawna Zdroju i do stolicy Dolnego Śląska miałam najbliżej. Za pierwszym razem zdawałam do Łodzi, ale się nie dostałam.  W związku z tym spróbowałam swoich sił we Wrocławiu i się udało.

Zadebiutowała pani rolą Ani w „Wiśniowym sadzie” w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego, w Teatrze Dramatycznym w Płocku. Czy właśnie tak wyobrażała pani sobie swój debiut?
Absolutnie nie. Przyszłam do tego teatru i dostałam właśnie tę rolę. Moim jedynym pragnieniem w tamtym czasie było to, żeby jak najwięcej grać. Dostałam rolę Ani, co oczywiście bardzo mnie ucieszyło. W końcu mówimy o Czechowie, autorze z najwyższej półki. Do tego świetny reżyser Wojciech Kępczyński, który w tej chwili jest dyrektorem Teatru Muzycznego Roma. W ogóle kiedy zaczęłam pracę ze starszymi kolegami, szybko przekonałam się, ile jeszcze pracy przede mną. Później przyszedł czas na komediową rolę, a więc diametralnie inną od tej. Wszystko to działo się jeszcze w pierwszym sezonie mojej pracy, czego zwieńczeniem była pierwsza nagroda aktorska, którą otrzymałam.

Ma pani na swoim koncie mnóstwo ról. Wśród nich między innymi ta w przedstawieniu „Dwoje” w reżyserii Artura Hofmana, u boku Henryka Machalicy. Jak pani wspomina współpracę z tym aktorem?
Są to cudowne wspomnienia. Próbowaliśmy tę sztukę u Artura Hofmana w domu, w Warszawie. Było to połączenie pracy i towarzyskiego spotkania, wypełnionego anegdotami Artura i Henryka. Henryk Machalica był fascynującym aktorem, cudownym człowiekiem i dżentelmenem w każdym calu. Nigdy nie pozwolił mi zapłacić rachunku, a często chodziliśmy na obiad lub kolację do restauracji. Był to swego rodzaju oddech po ciężkich próbach. Zresztą to nie był nasz jedyny wspólny projekt. Po latach spotkaliśmy się przy okazji premiery „Śmierć komiwojażera” w Opolu i bardzo się polubiliśmy.

Oprócz ról dramatycznych ma pani na swoim koncie także muzyczne. Warto w tym miejscu wspomnieć chociażby rolę Gołdy w „Skrzypku na dachu” w Operze Nova w Bydgoszczy. W jaki sposób należy połączyć śpiewanie i granie, aby wypadły na scenie równie dobrze?
Trzeba dobrze grać i dobrze śpiewać (śmiech). „Skrzypek na dachu” jest wystawiany przez teatry operowe, ale przecież nie jest to opera, tylko musical. A moja skala głosu pozwala mi na śpiewanie partii Gołdy. Obowiązkiem aktora jest zagrać piosenkę, a nie zaśpiewać. Tego nauczył mnie Aleksander Bardini. 

Rolą, którą pani ceni najbardziej jest podobno ta z „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Zdecydowanie. Zagrałam tam siostrę Ratched i zawodowo była to dla mnie szalenie ważna rola. Reżyserem był Wojciech Adamczyk, z którym pracowało mi się cudownie. Spektakl miał w Bydgoszczy swoich wiernych fanów, którzy przychodzili na niego nawet po kilkanaście razy. Jeżeli chodzi o moje doświadczenie zawodowe, śmiało mogę stwierdzić, że był to milowy krok. Wtedy właśnie stałam się dojrzałą aktorką.

Pracowała pani w kilku teatrach w całej Polsce. Do której sceny ma pani największy sentyment?
Przez dwa sezony byłam w teatrze opolskim. Wszyscy zrobili tam na mnie niesamowite wrażenie. Dużo ról i olbrzymia scena, której na początku bardzo się bałam, a którą do dnia dzisiejszego lubię. Z żadnym teatrem, w którym przyszło mi występować, nie mam złych wspomnień. O każdej scenie mogę powiedzieć zarówno coś dobrego, jak i złego. Tak jest zresztą zawsze jeżeli człowiek ma pewne wymagania wobec swojego miejsca pracy.

Do zespołu Teatru Polskiego w Poznaniu dołączyła pani w 2004 roku. Jak do tego doszło?
Paweł Szkotak reżyserował w Bydgoszczy przedstawienie „Rodzina wampira”, gdzie zagrałam główną rolę. Dobrze nam się razem pracowało i kiedy został tutaj dyrektorem, zaproponował mi współpracę. Na początku trochę się wahałam, ale w końcu stwierdziłam, że jednak spróbuję.

Moją ulubioną pani rolą jest ta z „Samobójcy” Grigorija Lifanowa. Według mnie została tam pani idealnie obsadzona. Zgodzi się pani ze mną?
Nie do końca. Wielokrotnie słyszałam od różnych osób, że moja bohaterka jest podobna do mnie, co nie do końca jest prawdą. Oczywiście ma ona dużo moich cech, ale ostateczny kształt nadał jej reżyser.

Zupełnie inną postać gra pani w „Ich czworo. Obyczaje dzikich” Agnieszki Korytkowskiej-Mazur. Pani bohaterka zostaje w pewnym momencie poniżona przez mężczyznę. Trudno było zagrać taką postać? Jeżeli tak, to na czym ta trudność polegała?
Na tym, żeby znaleźć taki środek aktorski, który pokazałaby to upokorzenie. Długo zastanawiałam się nad tym, w jaki sposób to zrobić. W końcu zaproponowałam takie rozwiązanie. Dzieje się to w scenie, kiedy przytulam się do Piotra B. Dąbrowskiego. Udało się nam się stworzyć efekt, który pozostawia swego rodzaju niesmak. Z kolei całą formę temu przedstawieniu nadała rzecz jasna Agnieszka Korytkowska-Mazur.

W Poznaniu najbardziej kojarzona jest pani z „Gąską”, za którą otrzymała pani nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Komedii „Talia”. Czy takie nagrody mają dla pani duże znaczenie?
Oczywiście jest to bardzo miłe. Niemniej traktuję to jako swego rodzaju dodatek. „Gąskę” lubię przede wszystkim dlatego, że jest to bardzo dobry tekst, gdzie wszystkie role zostały świetnie napisane. Przy okazji publiczność ma okazję pośmiać się i wzruszyć zarazem, a my podczas oklasków czujemy, że przedstawienie się podoba. Zresztą zagraliśmy je już ponad sto razy.

Z zupełnie innym rodzajem pracy przyszło się pani zmierzyć przy okazji premiery „Balladyny” Krzysztofa Garbaczewskiego. Trudniej gra się w teatrze, kiedy większość czasu spędza się z tyłu sceny, praktycznie w ogóle nie widząc przed sobą widowni?
Nie jest to nic nadzwyczajnego. W tym przypadku trzeba używać innych, mniejszych niż zwykle środków wyrazu. Najważniejsze w tej pracy było dogadanie się z reżyserem, jakich środków i rodzaju ekspresji użyć. Zresztą praca z Krzysztofem okazała się fascynująca, ponieważ jest on nieco „szalonym” reżyserem.

Można panią oglądać również w „Piszczyku”. Dlaczego poznańska publiczność przyjęła to przedstawienie tak entuzjastycznie?
Po prostu jest to bardzo dobry, mądry tekst o Polsce po 89 roku. Mało jest takich tekstów, a nam trafiła się perełka. Jest tam i żart i wnikliwa obserwacja naszego życia politycznego i obyczajowego. No i wszyscy oczywiście świetnie to gramy.

Pani mężem jest aktor Teatru Polskiego, Wojciech Kalwat. Jak to się stało, że państwa drogi się zeszły?
Poznaliśmy się jeszcze w szkole teatralnej. Wojtek kończył studia, a ja dopiero zaczynałam. Stanowimy pewien ewenement w środowisku aktorskim, ponieważ mamy ponad trzydziestoletni staż małżeński. Obydwoje jesteśmy zodiakalnymi Baranami, więc mamy dość wybuchowe temperamenty. Z drugiej strony, jeżeli jest się z człowiekiem, który rozumie, że nie zawsze przynosi się do domu pozytywne emocje, łatwiej jest pomóc sobie nawzajem. Kiedy mąż ma jakieś dylematy zawodowe, rozumiem go. Z kolei kiedy ja pracują więcej, mąż nie ma o to pretensji. Zresztą zawsze twierdził, że tajemnicą naszego długiego związku jest to, że jest on cierpliwy (śmiech). Natomiast ja bym dodała do tego jeszcze naszą wspólną pasję, a więc teatr. Jest on dla nas pewnym spoiwem. Lubimy to co robimy.

Gdyby miała pani wybrać jednego aktora Teatru Polskiego, wyłączając męża, z którym rozumie się pani na scenie praktycznie bez słów, to kto by to był?
Chyba nie ma kogoś takiego. Szanuję swoich kolegów i koleżanki, ale każdy z nas ma inną wyobraźnię, inaczej widzi pewne rzeczy. To, co ja uważam za złe, inny weźmie za dobre i odwrotnie. Nieraz bywa tak, że zagrałabym coś szybciej, z kolei mój partner sceniczny wolniej. Inna sprawa, że nie jest dobrze, kiedy wszyscy się ze sobą zgadzają. Wtedy stoimy w miejscu. Zdarza się, że z reżyserem rozumiemy się bez słów, jeśli pracujemy z nim kolejny raz.

Na scenie sprawia pani wrażenie osoby wesołej, otwartej. W życiu prywatnym też tak jest?
Oczywiście, że tak. Uważam, że życie powinniśmy traktować z pewnym dystansem, przymrużeniem oka. Z kolei w pracy staram się być profesjonalna, wymagać zarówno od siebie, jak i od innych. Wtedy zdarzają się momenty, kiedy kończy mi się poczucie humoru. Praca oparta tylko i wyłącznie na żartach denerwuje mnie.

Ostatnim przedstawieniem, w którym miała pani okazję zagrać jest „Opera za trzy grosze”. Jest to swego rodzaju podróż sentymentalna, ponieważ to już pani trzecie podejście do tej sztuki.
Tak, dwukrotnie grałam Polly, teraz z kolei panią Peachum. Ale każdy spektakl mimo tej samej muzyki i tekstu jest inny. Co ciekawe, pisałam również pracę magisterską na temat „Opery za trzy grosze”. Można powiedzieć, że gram tę sztukę całe życie (śmiech).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz