wtorek, 15 lipca 2014

W cztery oczy z...

Przed wami czternasty wywiad z cyklu "W cztery oczy z...".


Zdjęcie: Bartłomiej Sowa


„Teatr Nowy ma przyciągać różne pokolenia widzów”

Z Piotrem Kruszczyńskim, dyrektorem Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.

Na początek chciałbym zapytać o frekwencję. Jak była średnia widzów w sezonie 2013/2014?
Wysoka, ponad 86%, z czego jestem bardzo zadowolony.

Które z tegorocznych premier cieszyły się największą popularnością?
Wiadomo, że w tej chwili naszym największym przebojem są „Dziady”. Spełniają one oczekiwania sporej grupy bywalców teatru, zarówno festiwalowych jurorów, jak i krytyków teatralnych, którzy ocenili je bardzo wysoko, no i przede wszystkim widzów. Ci przychodzą do nas przekonani, że zobaczą kolejną wersję lektury szkolnej, a tymczasem my przygotowaliśmy im nie lada niespodziankę.

Pierwszą premierą poprzedniego sezonu była „Lekcja”, na podstawie dramatu Eugène’a Ionesco. Co sprawiło, że postanowił pan powierzyć reżyserię tego spektaklu Waldemarowi Szczepaniakowi?
Co jakiś czas aktorzy Nowego zgłaszają mi swoje inicjatywy, zmierzające do realizacji spektaklu. Kilkoro z nich ma za sobą reżyserskie doświadczenia, należy do nich między innymi Waldemar Szczepaniak. W przypadku "Lekcji" mieliśmy do czynienia ze specyficzną sytuacją - aktor musiał być zarówno reżyserem, jak i odtwórcą głównej roli. Nigdy nie jest to łatwe zadanie, ale z doświadczeniem Waldka Szczepaniaka spokojnie można było wierzyć, że przedstawienie okaże się ciekawym wydarzeniem.

W takim razie dlaczego „Lekcja” spotkała się z chłodnym przyjęciem zarówno ze strony widzów, jak i krytyków?
Nie dostrzegłem chłodnego przyjęcia widzów. Wręcz przeciwnie: spektakl wciąż budzi liczne kontrowersje. Jeśli chodzi o recenzje, to od pewnego czasu nie czytam opinii zawartych na przykład w dziennikach. Trudno je nawet nazwać recenzjami, są to raczej popularne notki służące temu, aby poinformować widzów o spektaklu i zawrzeć subiektywną ocenę. Prawdziwe recenzje w prasie codziennej dawno poszły w zapomnienie. Prawdopodobnie z przyczyn ekonomicznych. A szkoda.

W październiku Jerzy Satanowski wystawił „Mister Barańczaka”. Zdaje się, że jest to przedstawienie szczególnie panu bliskie ze względu na postać Stanisława Barańczaka.
Pani Barańczakowa - mama poety - leczyła mi zęby. Mieszkała na podwórku, na którym się wychowywałem i była bardzo szanowaną postacią. Samego pana Stanisława nie miałem okazji poznać w tamtym czasie. Stało się to dopiero wtedy, kiedy przyjechał do Teatru Nowego na pierwsze próby „Króla Leara” z Tadeuszem Łomnickim. Specjalnie na potrzeby tej premiery był tłumaczem dramatu Shakespeare’a. Ale „Mister Barańczak” jest bliski mojemu sercu także ze względu na Jerzego Satanowskiego - człowieka, który stworzył specyficzną autorską formę literacko-muzycznych widowisk, w tym kilku ważnych premier w naszym teatrze. Jego najnowsza propozycja okazała się świetną kontynuacją tego nurtu.

Jaki czynnik zadecydował, że spektakl ten został przeniesiony ze Sceny Nowej na Dużą?
Zainteresowanie widzów. Było nam bardzo trudno zaspokoić pragnienia wszystkich, którzy chcieli zobaczyć ten spektakl na Scenie Nowej. W tej chwili jest to ponad dwukrotnie większa widownia.

Równie ważną, jeżeli nie ważniejszą, premierą z punktu widzenia Poznaniaków była „Gorączka czerwcowej nocy”. Jest to powrót Remigiusza Brzyka do Teatru Nowego, po zrealizowaniu „Testamentu psa”. Co nowego o wydarzeniach Czerwca 56 mówi nam ta inscenizacja?
Przede wszystkim chciałbym podkreślić, że „Testament psa” nie był premierą przygotowaną przez Remigiusza Brzyka specjalnie dla Nowego. Było to przeniesienie wybitnego spektaklu dyplomowego wrocławskiej PWST. Wracając do „Gorączki czerwcowej nocy” - uważam, że podstawowym obowiązkiem teatru jest poruszać istotne sprawy lokalne, które dotąd nie znajdowały w dramaturgii swojego miejsca. Takim wydarzeniem jest poznańska rewolucja 1956 roku, która doczekała się w historii teatru tylko jednej premiery: był to słynny spektakl „Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiątsześć” Izabelli Cywińskiej. Bardzo się cieszę, że powstał na nasze zamówienie świetny tekst inspirowany tamtym legendarnym przedstawieniem. Jego autor - Tomek Śpiewak - w poetyckiej formie zdecydował się ująć w scenariuszu dwie historie: krwawego Czerwca 56 i „Karnawału Solidarności”, czyli tego wszystkiego, co działo się w Polsce od sierpnia'80 do grudnia'81. Ten chwilowy powiew wolności autorzy spektaklu odważnie porównują z dzisiejszą demokracją i w tej konfrontacji nasza rzeczywistość wypada dość blado.

Premierą wieńczącą rok jubileuszowy był „Wiśniowy sad”, w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Doczekał się on nawet premiery w Teatrze Telewizji. Podobno rozmowy w tej sprawie z Telewizją Publiczną nie należały do najłatwiejszych.
Nie. Problem dotyczył wyłącznie tego, że pani Cywińska chciała dokonać realizacji telewizyjnej pracując przez kilka dni tak, jak na planie filmowym. Nie chciała natomiast rejestracji spektaklu na żywo. Telewizja Polska oczywiście przystała na warunki tak znakomitej reżyserki, po czym przystąpiliśmy do ciężkiej - zwłaszcza dla aktorów - pracy. Wszystko odbywało się na deskach scenicznych naszego teatru, jednak bez udziału publiczności. Owoce tych zdarzeń mogliśmy niedawno oglądać na antenie TVP Kultura.

Czy właśnie tak wyobrażał pan sobie powrót Izabelli Cywińskiej do Teatru Nowego?
W ogóle go sobie nie wyobrażałem, ponieważ nie wiedziałem, jak pani Dyrektor zechce opowiedzieć swoją "podróż sentymentalną" - od momentu, kiedy przestała kierować zespołem Nowego, aż do dnia dzisiejszego. Kiedy prowadziliśmy wcześniejsze rozmowy, nakreśliła mi na czym będzie opierała się inscenizacja "Wiśniowego sadu", ale muszę przyznać, że próby generalne były dla mnie przyjemnością zapoznawania się z pewnego rodzaju tajemnicą bardzo osobistej wypowiedzi artystycznej.

W lutym Julia Rybakowska miała premierę swojego recitalu „Osiecka. Byle nie o miłości”, w pana reżyserii. Jaki był klucz wyboru poszczególnych utworów? W końcu Agnieszka Osiecka ma niezwykle bogaty dorobek artystyczny.
Wyboru piosenek dokonywała sama wykonawczyni. Ja pomagałem powiązać wszystkie wątki w spójną całość tak, aby widz oglądał na scenie historię samotnej bohaterki, którą w procesie pracy nazwaliśmy sobie "Renatą Badyl". Niezwykle pomocny okazał się aranżer wszystkich utworów Jacek Kita - świetny muzyk, pianista i kierownik muzyczny, bez którego to wydarzenie by się w ogóle nie odbyło. Natomiast do pracy nad recitalem upoważnił nas sam Jerzy Satanowski, który jest dyrektorem artystycznym konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. Przypomnę, że Julia zdobyła tam trzy nagrody: pierwszą nagrodę jury w Sopocie, drugą - w Warszawie oraz nagrodę publiczności. Warto też podkreślić, że spektakl był współprodukowany przez rodzinne miasto Julii Rybakowskiej - Śrem oraz Centrum Kultury i Sztuki w Lesznie.

Jeżeli już jesteśmy przy Nowej Scenie Muzycznej, to Andrzej Lajborek postanowił przypomnieć widzom ballady rosyjskie. Jego recital „Umówmy się na dziś” jest swego rodzaju powtórką wersji, którą prezentował tutaj kilkanaście lat temu. Co zatem skłoniło pana, żeby powrócić do tego tematu?
Temat rosyjski stał się bardzo aktualny z powodów politycznych. Trzeba też pamiętać o tym, że 2015 rok został ogłoszony Rokiem Rosji w Polsce i Polski w Rosji. Z wielką radością przyjąłem inicjatywę pana Lajborka. Tym bardziej, że jest on wielkim koneserem twórczości bardów rosyjskich. Dla nas, Polaków, jest to twórczość niemalże "undergroundowa", opowiadająca o wielkich tęsknotach rosyjskiej duszy, nierzadko ujarzmionej przez władzę.

Niewątpliwie największym sukcesem okazały się „Dziady” Radosława Rychcika. Jednak pierwotnie reżyser chciał zrealizować swoją wersję „Taksówkarza”, słynnego filmu Martina Scorsese.
Zgadza się, zgłosił taki projekt. Mówiliśmy nawet, że jego realizacja mogłaby się odbyć w 2015 roku. Kiedy jednak przyjechał do mnie z pomysłem na „Dziady”, stwierdziłem, że natychmiast trzeba przystąpić do tej realizacji. Rychcik przedstawił niezwykle odkrywczą i aktualną interpretację arcydramatu Mickiewicza, która powoduje dość sporą rewolucję w myśleniu o tym klasycznym dziele.

Przedstawienie odniosło krajowy sukces, natomiast część poznańskiej krytyki kręciła nosami. Jak pan myśli, skąd wynikają te różnice w odbiorze?
Wydaje mi się, że o tym trzeba by było porozmawiać z samymi krytykami.

Niedawno powiedział pan, powołując się na słowa Filipa Bajona, że Poznań jest miastem zasłoniętych firanek. Może to jest właśnie odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie?
Rzeczywiście, jesteśmy zdecydowanie zbyt zachowawczy. Zresztą sam jako Poznaniak wielokrotnie przyznawałem się do własnego konserwatyzmu. Niepokojącym zjawiskiem jest to, że wszelka awangarda przyjmowana jest w naszym mieście w sposób co najmniej ostrożny. A to, że krytycy są jeszcze ostrożniejsi od widzów, na pewno nie jest normalnym zjawiskiem.

„Dziady” zostały ostatnio pokazane na festiwalu Open’er. Jak zamerykanizowaną wersję dramatu Mickiewicza odebrała tamtejsza publiczność?
Czułem się jak na meczu NBA kiedy słuchałem owacji zarówno w trakcie przedstawienia, jak i na zakończenie. Codziennie pięćset osób oklaskiwało nas na stojąco. Było to przyjęcie bardzo spontaniczne, choćby w porównaniu z tym, co odczuwamy na co dzień w Poznaniu, gdzie jednak wciąż wstydzimy się swoich emocjonalnych reakcji w teatrze. Zachęcam więc naszych widzów do odwagi w wyrażaniu swoich odczuć, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Choć trzeba przyznać, że akurat "Dziady" jak dotąd zawsze podrywają publiczność do finałowej owacji.

Teatr Nowy w poprzednim sezonie miał bardzo bogatą ofertę edukacyjną. Największą popularnością cieszyła się akcja „Nowy czyta dzieciom”. Skąd wziął się pomysł na tę inicjatywę?
Jest to pomysł działu edukacji, prowadzonego od trzech lat przez dr Agatę Barełkowską. Fakt, że rodzice z dziećmi mogą się spotykać razem w teatrze, stanowi idealny przykład międzypokoleniowej integracji. Teatr Nowy ma przyciągać różne pokolenia widzów - od maluchów po dziadków.

Jaką ofertę dla szkół szykuje Teatr Nowy w przyszłym sezonie?
Będziemy kontynuować wszystkie projekty, ale także je poszerzać. Cały czas zgłaszają się do nas szkoły oraz organizacje chcące z nami współpracować. Cieszę się z tego powodu niezmiernie. Staliśmy się na kulturalnej mapie Poznania miejscem, w którym ludzie nie boją się zgłaszać tego typu edukacyjnych inicjatyw.

Zmienił się również bufet teatralny. Może pan powiedzieć coś więcej na ten temat?
Dzięki uprzejmości firmy VOX otrzymaliśmy fantastyczne meble, które przyozdobiły nasze foyer. W związku z tym uruchomiliśmy tam małą kawiarenkę, czynną nie tylko przed samymi spektaklami, ale już od przedpołudnia. Widywaliśmy tam już osoby przychodzące z laptopami, żeby przy kawie móc popracować w trochę innym środowisku niż na co dzień. Odbyło się u nas kilka projekcji archiwalnych spektakli, a także spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki. Będziemy też prowadzić otwarte próby czytane nowych dramatów. Zresztą oczekujemy, że już we wrześniu rozpocznie u nas działalność nowy dzierżawca pomieszczeń bufetowych, który ma być bardzo pozytywnie nastawiony do różnych inicjatyw kulturalnych.

Od poprzedniego sezonu nie ma już dwóch, dotąd etatowych aktorów, czyli Łukasza Mazurka i Cezarego Łukaszewicza. Będą oni występowali tylko gościnnie. Za to do zespołu dołączył Szymon Mysłakowski. Czy planuje ściągnąć do Poznania kogoś jeszcze?
Budowanie zespołu można uznać za skończone o tyle, że udało się wyrównać pewne dysproporcje wiekowe, i to dzięki niebanalnym osobowościom aktorskim, z czego bardzo się cieszę. Przyjęcie Szymona Mysłakowskiego jest zaproszeniem do pracy w Nowym aktora, który wyjątkowo wyróżniał się na scenie kaliskiej. Zaprosiłem go do współpracy, ponieważ przechodzenie wybitnych młodych aktorów z mniejszych do większych ośrodków powinno być czymś zupełnie naturalnym. Ze względu na umiejętności aktorskie i wokalne, pojawi się też dwoje aktorów gościnnie grających w muzycznym spektaklu „Kochanie, zabiłam nasze koty” w reżyserii Cezarego Studniaka. Będą to: Karolina Głąb - absolwentka krakowskiej PWST oraz Łukasz Chrzuszcz - dotąd aktor Teatru Polskiego w Poznaniu.

W minionym sezonie pożegnaliśmy zmarłego Wojciecha Denekę. Jakie wspomnienia z nim związane pozostały w pana pamięci?
Poza rolami, które podziwiałem najpierw jako widz, a później jako dyrektor, z całą pewnością zapamiętam jego niesamowitą skromność, połączoną z przedwojenną wręcz elegancją i niezwykłą kulturę. Wojciech Deneka był w dzisiejszym świecie postacią fantastyczną, niemal nierealną, zaprzeczającą powszechnej potrzebie autopromocji i przerostowi artystycznego "ja". Wiele energii poświęcał walce z ludzkimi słabościami, pięknie pracował z grupami osób niepełnosprawnych, osiągając dzięki swojej cierpliwości zadziwiające efekty. A nam, widzom, podarował wiele swoich znakomitych kreacji scenicznych.

Aktorzy Teatru Nowego regularnie biorą udział w projektach Sceny Wspólnej Teatru Łejery i Centrum Sztuki Dziecka. Przykładem tej współpracy był w tym sezonie spektakl „Feniks powraca do domu”. Czy planowane są kolejne przedstawienia?
W porozumieniu z dyrektorem Jerzym Moszkowiczem umówiliśmy się na jedną wspólną produkcję rocznie. Zakładam więc, że 2015 rok powinien zakończyć się kolejną premierą.

Na koniec pomówmy o planach na nowy sezon, który w tym roku rusza wcześniej niż zwykle, bo już 29 sierpnia.
Przyjąłem takie założenie, że Poznań staje się miastem otwartym dla turystów i nie widzę powodu, dla którego nie należałoby zacząć grać już w ostatni weekend sierpnia. Zwłaszcza, że będą to spektakle, w których dysponujemy angielskimi napisami. Mówię tutaj zarówno o „Domu lalki”, jak i „Dwunastu gniewnych ludziach”.

We wrześniu odbędą się trzy ostatnie spektakle „Oszusta”. Planuje pan jeszcze jakieś pożegnania w najbliższym sezonie?
Na pewno taki los czeka również „Namiętność” - znakomity spektakl Krystyny Jandy grany w naszym teatrze od wielu sezonów. To są dwa pożegnania, które mogę w tej chwili oficjalnie zapowiedzieć.

Jakie nowe przedstawienia będą mogli obejrzeć widzowie w sezonie 2014/2015?
Jesteśmy już przygotowani do premiery „Elsynoru” - pionierskiego spektaklu o grach komputerowych. W październiku zobaczymy „Obwód głowy” - bardzo wciągającą, sensacyjną historię wojenną w reżyserii Zbigniewa Brzozy. 21 listopada pokażemy „Kochanie, zabiłam nasze koty”, muzyczno-hipsterską adaptację ostatniej książki Doroty Masłowskiej. W grudniu zaprosimy widzów do współtworzenia sylwestrowego spektaklu muzycznego, a od stycznia do czerwca rozpoczniemy pracę nad nowymi dwoma lub trzema przedstawieniami. Na razie nie chcę jednak zdradzać szczegółów, ponieważ jestem jeszcze przed rozmową z Urzędem Marszałkowskim na temat finansowania projektów 2015 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz