czwartek, 20 lutego 2014

Teatr od kulis



"Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!". Tym cytatem z "Rewizora" Nikołaja Gogola można by było podsumować ostatnią premierę Teatru Polskiego, czyli "Mizantropa". Kuba Kowalski i Julia Holewińska przenieśli miejsce akcji dramatu z dworu Ludwika XIV do teatru, wzbogacając go o wątki znane nam z codziennych newsów. Kiedy czytałem zapowiedzi, pomysł wydawał mi się niezwykle interesujący. Tym bardziej, że reżyserii podjął się duet znany poznańskiej publiczności z bardzo dobrze przyjętej "Kotki na rozpalonym blaszanym dachu".
Przedstawienie w największym stopniu skupia się na relacji Celimeny (Barbara Prokopowicz) z Alcestem (Piotr Kaźmierczak). Ten drugi jest bardzo zazdrosny o swoją ukochaną. Przeszkadza mu na przykład fakt, że chodzi po scenie nago, podczas gdy ona twierdzi, że to tylko kostium. Zarzuca jej też, że zbyt wiele czasu poświęca swoim znajomym. Według niego są to osoby dziwne, niemające nic ciekawego do powiedzenia. Uważa, że jej zachowanie wobec nich jest sztuczne. Z kolei Celimena próbuje mu wytłumaczyć, że musi tak postępować, ponieważ znajomości w tym zawodzie są niezwykle istotne. Bez nich nie ma szans na odniesienie sukcesu. W tym miejscu chciałbym wyróżnić Barbarę Prokopowicz, które kradnie ten spektakl. Według mnie jest to jej najlepsza jak dotąd rola w tym teatrze. Wydobyła ze swojej postaci całą paletę emocji. Z jednej strony potrafi wywołać uśmiech na twarzy widza, aby po chwili pokazać pazurki. Tym bardziej doceniam jej pracę, że jest to rola niełatwa i potrzeba nie lada umiejętności, żeby wypaść autentycznie. Na szczęście ma też świetnego partnera w postaci Piotra Kaźmierczaka. Tych dwojga wiele różni, ale również w wielu aspektach są do siebie podobni. I właśnie sztuka polegała na tym, aby przy tych podobieństwach umieć stworzyć bohatera jednocześnie osobnego. I to mu się udało.
Bardzo podobał mi się debiut Przemysława Chojęty. Ma on niezwykle wyrazisty styl, dzięki czemu Oront pozostaje w pamięci. Nawet jeżeli pojawia się na scenie na mniej więcej piętnaście minut. A szkoda, ponieważ była to jedna z tych postaci, którą chciało się oglądać nieco dłużej. Podobnie jak Wielkiego Ministra Kultury w wykonaniu Wiesława Zanowicza. Potrafił on nawiązać kontakt z publicznością i robił to w sposób nienachalny, osiągając przy tym zamierzony cel. Zresztą jego monolog dotyczący chociażby kultury osobistej daje dużo do myślenia.
Ciekawym wątkiem okazała się relacja Akasta (Piotr B. Dąbrowski) z Klitandrą (Ewa Szumska). Oboje poszukują prawdziwej miłości, ale nie mogą jej znaleźć. Żyją bowiem w świecie, który na swój sposób im to uniemożliwia. Oddanie emocji im towarzyszących nie było łatwe. Z przyjemnością patrzyło się wreszcie na Filinta. Michał Kaleta kolejny raz udowodnił, że drzemie w nim duży potencjał komediowy. Największe wątpliwości mam w przypadku Weroniki Nockowskiej, którą widziałem po raz pierwszy. W jej grze widać było potencjał na stworzenie ciekawej postaci dramatycznej. Jednak zdarzały jej się także pewne przestoje. Dlatego, żeby w pełni ocenić jej umiejętności, musiałbym obejrzeć jakieś inne przedstawienie z jej udziałem.
Sama historia została przez twórców poprowadzona w konsekwentny sposób. Niektórym może się wydawać trochę przegadana, ale tak ją w końcu napisał sam Molier. Liczy się zatem pomysł i umiejętność opakowania tego "produktu". Na szczęście Kuba Kowalski lubi i umie uwspółcześniać klasykę. Przy okazji miał okazję skorzystać ze świetnego zespołu aktorskiego, nie bojącego się wyzwań. Podobnie jak w przypadku "Kotki na rozpalonym blaszanym dachu", tak i tutaj strzałem w dziesiątkę okazała się muzyka grana na żywo.
"Mizantrop" zapewne podzieli poznańską publiczność. Dla jednych będzie pomysłowym przeniesieniem klasycznego tekstu, w którym nie brakuje trafnych odniesień do współczesności. Z kolei dla drugich zaledwie efektowną wydmuszką, z której niczego nowego się nie dowiedzieli. Jednak jestem przekonany, że każdy po wyjściu z teatru będzie miał w głowie chociaż jeden fragment spektaklu. Dzięki temu nie tak łatwo będzie o nim zapomnieć. Tylko tyle i aż tyle.

Mateusz Frąckowiak
      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz