niedziela, 19 maja 2013

Egzamin z dojrzałości



Harmony Korine wywołał istną burzę już w 1995 roku, kiedy napisał scenariusz do kontrowersyjnego filmu "Dzieciaki". Każde kolejne jego dzieło jest szeroko komentowane na długo przed premierą. Kiedy kilka lat temu obejrzałem jego "Trush Humpers" na jednym z festiwali filmowych byłem z jednej z strony zdenerwowany, ale z drugiej dumny. Zdenerwowany dlatego, że przez ponad godzinę oglądałem dziwnych ludzi kopulujących ze wszystkim, co napotkają na swej drodze. Z drugiej dumny, że mogłem coś tak ekstrawaganckiego zobaczyć w kinie. Tym bardziej, że nieczęsto ogląda się podobne rzeczy. W dodatku jest o czym później dyskutować ze znajomymi. Nie inaczej mogło być zatem w przypadku "Spring Breakers". Szczególnie, że twórca ten powraca po kilku latach milczenia. A żeby było ciekawiej, w głównych rolach obsadził aktorki znane w większości z "grzecznych" seriali Disney'a. Zatem jeszcze przed premierą na festiwalu w Wenecji obraz ten okrzyknięto wydarzeniem roku.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Cztery dziewczyny mają już dość szkoły. Chcą się bawić i mieć mnóstwo pieniędzy. Wyjeżdżają zatem na Florydę w czasie, kiedy młodzież bawi się na imprezach z dużą ilością alkoholu, narkotyków i seksu. Pewnego dnia po jednej z takich zabaw zostają aresztowane. Jednak z pomocą przychodzi im pewien dziwny jegomość (w tej roli absolutnie nie do poznania James Franco). Sami przyznajcie, że podobnych historii oglądaliśmy na pęczki. Jednak tutaj nie liczy się to, co zostało pokazane, tylko w jaki sposób.
Zelektryzował mnie już sam początek. W formie teledysku oglądamy młodych ludzi bawiących się na plaży. Towarzyszy nam muzyka Skrillex'a. Będzie się ona później powtarzała jeszcze kilka razy. Nie przez przypadek reżyser zaczyna w ten sposób snuć swoją fantazję. Ma to być bowiem satyra na współczesną młodzież rodem z MTV. Użyłem określenia fantazja, ponieważ po wyjściu z kina nie jesteśmy do końca przekonani że to, co zobaczyliśmy, było prawdą. A może to wszystko tylko siedziało w głowach bohaterek? Zdecydujcie zresztą sami.
Totalnie skonsternowany byłem sceną, w której James Franco śpiewa piosenkę Britney Spears "Everytime", grając przy tym na fortepianie. Ludzie siedzący ze mną w kinie śmiali się i chyba też nie wiedzieli jak mają się do tego wszystkiego odnieść. Obraz aktora, którego pamiętam chociażby z produkcji "127 godzin", zupełnie nie pasowałem mi do tego, co oglądam na ekranie. Wiele kontrowersji wzbudziła także scena końcowa. Niektórzy przywoływali w tym momencie film "Thelma i Louise". Ja nie dołączam do tego grona osób. Moim zdaniem Korine nie zastanawiał się nad tym, czy dana scena będzie przywoływać inną kojarzącą się z konkretnym bohaterem sprzed lat. Miał zapewne w głowie pewien koncept i chciał go przełożyć na język kina. A do tego, że wyobraźnię ten Kalifornijczyk ma ogromną, zdążyliśmy się już przyzwyczaić.
Sporo kontrowersji wzbudziła obsada. Na ekranie oglądamy przede wszystkim Selenę Gomez, Ashley Benson, Vanessę Hudgens oraz Rachel Korine. Podobały mi się tylko te dwie ostatnie. Zagrały pewnie, w pełni oddając stany emocjonalne swoich bohaterek. Gomez przypominała aktorkę, która zbyt wcześnie dostała taką propozycję. Kiedy ją oglądałem miałem wrażenie, że chciałaby szybko wrócić do swoich koleżanek i kolegów z planu "Hannah Montana". Była lekko wycofana, zawstydzona, a tym samym mało przekonująca. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że taka była jej bohaterka. Tyle tylko że jako widz czułem, że ona taka po prostu była na planie i nie dodała nic więcej od siebie. O ile w filmach dla młodzieży doświadczenie z seriali Disney'a się przydaje, o tyle w tego typu produkcjach potrzebne jest nieco większe doświadczenie. Świetnym tego typu przykładem jest Hudgens. 
No i nie mogę zapomnieć rzecz jasna o Jamesie Franco. Został on ucharakteryzowany w taki sposób, że ciężko go rozpoznać na ekranie. Patrząc na jego zęby, ma się ochotę od razu sięgnąć po numer do najbliższego dentysty. Ciężko zresztą zrozumieć do końca jego postać. Jest ona bardzo niejednoznaczna, a przez to tak bardzo fascynująca. Myślę, że będzie to jedna z jego z najważniejszych kreacji w karierze.
"Spring Breakers" nie jest filmem idealnym, bo w środku mamy kilka dłużyzn. Powtórzenia niektórych sekwencji są zupełnie niepotrzebne. Niemniej czegoś podobnego w kinie nie było już dawno. Tak jak w 1994 roku istną burzę wywołali "Urodzeni mordercy", tak teraz podobnie będzie z tym obrazem. Z pewnością trzeba go zobaczyć i poddać analizie. Jednak proponuję zrobić to samemu po seansie, a nie na podstawie zdania innych ludzi.

Mateusz Frąckowiak   
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz