niedziela, 19 maja 2013

Balladyna nie do (P)oznania?



Kiedy w teatrze zaczyna pracę ktoś taki jak Krzysztof Garbaczewski, powinno być ciekawie. Przynajmniej na papierze. Jego stałym współpracownikiem jest bowiem Marcin Cecko, uznawany za jednego z najzdolniejszych współczesnych dramaturgów. Z tym większym napięciem wyczekiwałem ostatniej premiery w Teatrze Polskim w Poznaniu. Nigdy nie miałem okazji oglądać spektaklu tego twórcy, a "Balladyna" przepisana na nowo mogła się okazać strzałem w dziesiątkę. Udowodnił to chociażby Adam Hanuszkiewicz w słynnej inscenizacji z 1974 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie. W Poznaniu spektakl ten wywołał istną burzą. Został odrzucony przez miejscowych recenzentów i widzów. Czy słusznie?
Tym razem przenosimy się do ośrodka badawczego nad jeziorem Gopło. W tej mrocznej scenerii oglądamy naukowców modyfikujących genetycznie nasiona roślin uprawnych. Pewnego dnia dochodzi do tragedii, bowiem jeden z pracowników technicznych Grabiec, wpada do przerębla. Cudem uratowany twierdzi, że na dnie jeziora widział jakiegoś niezidentyfikowanego osobnika. Tymczasem do ośrodka przyjeżdża polski inwestor, chcący przejąć placówkę oraz kontynuować ,według własnego uznania, projekt związany z modyfikacją genetyczną. Tak pokrótce można streścić opowieść, którą oglądamy na scenie. Punkt wyjścia wydawał mi się interesujący, ale bałem się czy coś takiego może wyjść w teatrze. Podobnymi tematami zajmowało się bowiem dotychczas praktycznie wyłącznie kino. Z różnym skutkiem zresztą.
Cała opowieść podzielona została na dwie odrębne części. Pierwszą, o której wspominam w poprzednim akapicie, oglądamy na ogromnym ekranie umiejscowionym na środku sceny. Wszystko dzieje się na żywo, tyle że aktorzy nie są widoczni gołym okiem. Ich poczynania rejestruje kamera. Sposób opowiadania przypomina nam trochę to, co mogliśmy niegdyś oglądać przy okazji kina klasy B. Zresztą jeżeli dobrze zrozumiałem zamysł twórców, tak to miało właśnie wyglądać. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden istotny szczegół. Jest to zbyt długie i po niecałej godzinie zaczyna nużyć. Dobrze, że co jakiś czas aktor pojawi się w ogóle na scenie lub poza nią (nawiązuję tutaj do Piotra Kaźmierczaka grającego Grabca). Jednak nie chcę za dużo zdradzać, bo jest to być może jedyny moment, kiedy ktoś z was przebudzi się w fotelu. Jeżeli ktoś myśli, że nie mamy tutaj zatem nic z dzieła Słowackiego, jest w błędzie. Pozostała między innymi walka Balladyny z Aliną o względy Kirkora. Wątek ten nie jest jednak aż tak istotny jak w książce.
Kiedy już wrócimy z przerwy, otrzymamy drugą, różniącą się od poprzedniej część. Otwiera ją scena, w której Balladyna wraz z Kirkorem pojawia się scenie. Nie przez przypadek, bowiem otrzymała ona w prezencie od swojego ukochanego Teatr Polski. Czujemy się zatem jak ich goście. Szczególnie, że dziewczyna po chwili zaczyna z nami prowadzić rozmowę. Nie chcę zdradzać szczegółów, bo popsułbym wam zabawę. Dodam tylko, że możecie się przygotować na występ pewnego awangardowego zespołu. Jego przekleństwa wywołały istną burzę. Niektórzy twierdzą, że to niedopuszczalne w teatrze. Z tym bym się akurat nie zgodził. To mógł być całkiem ciekawy pomysł. Tyle tylko, że w tym przypadku okazał się zupełnie niepotrzebny. Zresztą im dalej w las, tym niestety ciemniej. Im bliżej finału, tym większy bełkot oglądałem na scenie. A już tej końcowej z doniczką, w ogóle nie rozumiem.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o dwóch aktorkach, które według mnie zasługują na wyróżnienie. Pierwszą jest bez wątpienia Justyna Wasilewska. Od początku do końca wierzyłem tej dziewczynie. W oczach jej Balladyny widziałem autentyczne szaleństwo. Próbowała ona ratować całe to widowisko i chociażby z tego powodu należą jej się brawa. Drugą osobą jest Teresa Kwiatkowska. Dotychczas przyzwyczaiła nas do roli komediowych. Tutaj jako mroczna i zdecydowana w swoich działaniach Wdowa sprawiła, że jakoś tą pierwszą część przetrwałem i nie zasnąłem.
"Balladyna" duetu Garbaczewski-Cecko nie ma nic wspólnego ze znaną lekturą szkolną. Jeżeli nauczyciele chcą wziąć uczniów na ten spektakl, muszą to zrobić na własną odpowiedzialność. Nie polecam tego przedstawienia również tym, którzy chcą się przekonać do teatru. Mogą bowiem już nigdy do niego nie wrócić. Lepiej zatem zacząć od czegoś innego. Żeby nie było jednak aż tak pesymistycznie to dodam, że podobne eksperymenty powinny powstawać. Chociażby dlatego, żeby można było o nich dyskutować. Nikt przecież nie mówi, że każdy będzie nieudany. Poznaniowi jest to szczególnie potrzebne, ponieważ przez długi czas traktowany był po macoszemu. Mówiło się o nim mało, a przecież nie tylko w Warszawie, Wrocławiu czy Krakowie powstają wartościowe spektakle. Tak więc mam nadzieję, że znani reżyserzy nadal będą przyjeżdżać do stolicy Wielkopolski i prezentować swoje bardziej lub mniej udane dzieła.

Mateusz Frąckowiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz