poniedziałek, 20 maja 2013

Spektakl godny zapamiętania


Premiera "Pamięci wody" odbyła się 24 października 2008 roku na Scenie Nowej Teatru Nowego w Poznaniu. Wczoraj, po sześciu latach zeszła z afisza. Miałem okazję oglądać ją kilka razy i nigdy mi się nie nudziła. Mogę śmiało powiedzieć, że zżyłem się z jej bohaterami. Za każdym razem wychodziłem z teatru zadowolony i wzruszony zarazem. Nie inaczej było wczoraj.
Głównymi bohaterkami sztuki Shelagh Stephenson są trzy siostry. Spotykają się one w rodzinnym domu z powodu śmierci matki. Mamy okazję poznać ich dotychczasowe życie, spojrzeć na wiele spraw z ich punktu widzenia. Dowiadujemy się jak wyglądało wspólne dzieciństwo oraz co najważniejsze, relacje ze zmarłą. Widzimy, że każda z nich jest inna i często te same fakty interpretuje zupełnie inaczej. Poznajemy wreszcie samą matkę. Ukazuje się ona często Mary, jednej z sióstr. Na scenie mamy również dwóch mężczyzn. Jeden z nich jest mężem Teresy, a drugi partnerem Mary. Obaj zupełnie inni, często nie potrafiący odnaleźć się w tej rodzinie. Kiedy ktoś to czyta mógłby stwierdzić, że mamy do czynienia z klasycznym dramatem. Nic bardziej mylnego. Jest to bowiem przezabawna opowieść, w której rzecz jasna nie brakuje tematów poważnych i trudnych.
Reżyser Łukasz Wiśniewski wybrał świetnych aktorów, którzy idealnie wpasowali się w klimat opowieści. Gabriela Frycz fantastycznie odegrała niestabilną emocjonalnie i uczuciowo Catherine. Rozumie swoją bohaterkę i jej problemy. Przed nią w tej roli występowała także Anna Maria-Buczek. W związku z tym w tym miejscu wypada także jej podziękować za wykonaną pracę. Edyta Łukaszewska pokazała autentyczny dramat bohaterki polegający na stracie ukochanego dziecka. Moim zdaniem ta rola była jej najwyrazistszą jak dotąd w Teatrze Nowym. Miło było patrzeć na Marię Rybarczyk w roli Teresy. Jej bohaterka starała się trzymać w ryzach pozostałe siostry, mając przy tym własne problemy z alkoholem oraz mężem. Kiedy patrzyłem na jej bohaterke, wierzyłem w każde jej słowo. Na tym właśnie polega prawdziwe aktorstwo. Irena Dudzińska stała jakby z boku z tego wszystkiego, ale jak już wchodziła na scenę, człowiek zamierał. Widziałem dramat matki, która z różnych powodów dopiero po śmierci otworzyła się przed swoją córką i potrafiła powiedzieć o niektórych sprawach. Jedną z moich ulubionych postaci w tej sztuce jest Frank. Duża w tym zasługa Ildefonsa Stachowiaka, którego uwielbiam. Widać, że bardzo dobrze czuje się w rolach komediowych, co udowodnił chciażby w "Przyjęciu dla głupca". Dwie najlepsze sceny z jego udziałem to dialogi z żoną, kiedy wspomina jej o tym, jak bardzo nie podobał mu się film "Hannah i jej siostry" oraz że chciałby otworzyć pub. Na koniec został jeszcze Waldemar Szczepaniak. Jego Mike jest wycofany i nie potrafi zakończyć małżeństwa z byłą żoną. Patrząc na niego ma się wrażenie, że nie do końca wie, czego chce. Świadczy o tym przede wszystkkim jego ostatnia rozmowa z Mary.
Reżyser nie przez przypadek sięgnął swego czasu po ten tekst. Idealnie nadaje się bowiem do wystawienia na scenie. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Humor jest w większości typowo angielski. Nie może to dziwić skoro autorką jest Brytyjka. Jednak żeby wybrzmiał on w odpowiedni sposób i trafił do odbiorcy potrzebni są świetni wykonawcy. W Teatrze Nowym to się udało. Chciałbym jeszcze krótko wspomnieć o opracowaniu muzycznym Agaty Jagniątkowskiej. Jest ono bardzo ważnym elementem w całej tej opowieści, czego zwieńczeniem jest utwór towarzyszący wzruszającej końcowej scenie pogrzebu. Wszyscy bohaterowie stoją naprzeciwko nas i pada na nich śnieg. Piękny obrazek wieńczący całą historię.
Tak więc z wielkim żalem żegnam jeden z moich ukochanych spektakli. Będę za nim tęsknił podobnie jak za "Lobotomobilem" Janusza Wiśniewskiego. A aktorom za te wszystkie lata chciałbym powiedzieć krótkie, ale bardzo szczere DZIĘKUJĘ.

Mateusz Frąckowiak



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz