czwartek, 27 marca 2014

W cztery oczy z...

Zapraszam do lektury kolejnego wywiadu z cyklu "W cztery oczy z...".




„Teatr jest ważny, ale nie najważniejszy”

Z Ildefonsem Stachowiakiem, aktorem Teatru Nowego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.

Czy zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że jest pan aktorem charakterystycznym?
Każdy jest aktorem charakterystycznym, a przez to uniwersalnym. Jednak przede wszystkim jestem „rzemieślnikiem”, od czasu do czasu chcącym być artystą. Nie oznacza to jednak, że faktycznie nim jestem. Wielokrotnie słyszałem o moim podobieństwie do Wiesława Gołasa i Władysława Hańczy, ze względu na mój wygląd zewnętrzny i posturę. Współczesny teatr bardzo boi się charakterystyczności. Kandydaci do szkół teatralnych często wyglądają podobnie. Szuka się wyłącznie typów amanta. Brakuje pewnego zróżnicowania. Dzisiaj 23-latek gra 60-latka i nikomu to nie przeszkadza. O ile jestem w stanie zrozumieć, że zdarza się to w szkołach teatralnych, ponieważ trzeba pokazać swój warsztat, o tyle w teatrze to się nie sprawdza.

Kiedy po raz pierwszy w pana głowie pojawiła się myśl, żeby zarabiać na życie jako aktor?
Już w dzieciństwie miałem styczność z kabaretem. W liceum brałem udział w konkursach recytatorskich. Jednak od zawsze pasjonowały mnie nauki ścisłe. Dlatego przez cztery lata studiowałem na politechnice. Będąc na drugim roku, kolega opowiedział mi o teatrze Penetracje, prowadzonym wówczas przez Wiesława Komasę. Dostałem do przeczytania „składankę” poetycką Bolesława Leśmiana. Później zostałem zaproszony na kolejne dwa spotkania. Po czym wspólnie zrobiliśmy przedstawienie i poczułem, że chyba to jest moje prawdziwe powołanie. Utwierdził mnie w tym przekonaniu sam Wiesław, który zadzwonił do Krystyny Meissner, będącej wtedy dyrektorką w Zielonej Górze. Pojechałem na spotkanie, mając ze sobą dwie pary majtek i skarpet, jakąś koszulę, spodnie i buty i zostałem na stałe.

Czy ktoś z pana rodziny również wykonuje ten sam zawód?
Nie. Można powiedzieć, że jestem samotnym białym żaglem. No chyba że weźmiemy pod uwagę moją żonę (Małgorzata Łodej-Stachowiak również jest aktorką Teatru Nowego – przyp. red.).

W 1982 roku rozpoczął pan studia w PWST we Wrocławiu. Dlaczego wybór padł akurat na tę uczelnię?
Kiedy robiliśmy w Zielonej Górze „Szkarłatną wyspę”, dyplom Edwarda Wojtaszka, oglądał ten spektakl Zbigniew Zapasiewicz. Po jego zakończeniu spytał mi się jaką szkołę skończyłem. Na co ja mu odpowiedziałem, że żadnej. Bardzo się zdziwił, kiedy to usłyszał. Po czym zapytał czy nie chciałbym zdawać do szkoły aktorskiej. Doradził mi Warszawę i właśnie tam złożyłem papiery. Niestety odesłano mi je z powrotem, ponieważ przekroczyłem wymagany limit wieku. W związku z tym pojawił się problem, gdzie mam teraz zdawać. Najbliżej był Wrocław, gdzie na szczęście można było nieco przekroczyć ten wymagany limit. Pamiętam, że wtedy była sobota, a w poniedziałek rozpoczynały się egzaminy. Pewna pani, która tam pracowała, miała dać mi znać czy w ogóle zostałem dopuszczony. Tak się jednak nie stało. No więc szybko wsiadłem w pociąg, żeby tylko zdążyć na czas. Na szczęście wszystko potoczyło się po mojej myśli. W miarę pewnie zdałem egzamin i tak wylądowałem w stolicy Dolnego Śląska.

Jak wtedy wyglądało życie studenckie?
Życie na politechnice to bajka w porównaniu z życiem studenta szkoły teatralnej. Mam tutaj na myśli ogrom pracy. Na politechnice żyło się od sesji do sesji. Natomiast w szkole teatralnej trzeba było przygotowywać się do egzaminów codziennie. Wykładowcy bardzo rygorystycznie tego przestrzegali. Rzecz jasna zawsze staraliśmy się wygospodarować sobie czas w taki sposób, żeby była również okazja nieco się pobawić. W końcu byliśmy młodymi ludźmi.

Spotkał się pan wtedy z tak zwanym wyścigiem szczurów?
Absolutnie nie. Liczyła się tylko i wyłącznie pełna współpraca. Tam nikt nie wygrywał i nikt nie przegrywał. Jeden drugiemu pomagał, przez co wytwarzała się fantastyczna atmosfera. Z kolei na politechnice każdy patrzył wyłącznie na swój czubek nosa.

W 1986 roku zrobił pan dyplom. Co to był za spektakl?
Pierwszym dyplomem była bardzo dobrze oceniona na przeglądzie w Łodzi „Księżniczka Turandot”. Drugim z kolei był „Czerwony kogut leci wprost do nieba”. Za niego otrzymałem Grand Prix na Festiwalu Szkół w Łodzi.

Zwiedził pan trzy sceny teatralne w Polsce. O Zielonej Górze już pan wspominał, przejdźmy zatem do Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. W tamtym okresie wystąpił pan między innymi w „Mandacie” w reżyserii Eugeniusza Korina.
Korin nauczył mnie tego, żebym opowiadał o tym, co jest we mnie najciekawszego, czego ludzie na co dzień nie widzą. Jest to jedna z największych tajemnic aktorstwa. Nie jest bowiem interesujące rozmawianie na scenie o makaronie. O tym, że jest za twardy lub za miękki. Dzisiaj niestety często to się właśnie uprawia w teatrze. Młodzi aktorzy boją się emocji na scenie, a jeżeli już się takowe pojawią, od razu czuć fałsz.

Wreszcie znalazł się w pan w Poznaniu. Jaki teatr zastał pan na miejscu?
Teatr marzeń. Zacząłem tutaj chodzić jeszcze za czasów Wiesława Komasy. Wtedy też kształtował się mój pogląd na teatr. Miałem kontakt z wieloma aktorami. Bywałem tutaj kilka razy w tygodniu, chodziłem na te same spektakle, czułem się przywiązany do tego miejsca. Wreszcie kiedy otrzymałem oficjalną propozycję od ówczesnego dyrektora Eugeniusza Korina i pojawiłem się po raz pierwszy w garderobie, zobaczyłem ikony, z którymi za chwilę miałem zagrać. Była tu przecież Sława Kwaśniewska, Michał Grudziński, Wojtek Standełło. W związku z tym miałem potworną tremę. W dodatku swojego debiutu nie wspominam dobrze. Była to „Polityka, czyli świat się zmienia”. Reżyser tuż przed premierą został przez Korina zwolniony. Robił bowiem cztery premiery jednocześnie. Co ciekawe, tylko jedna się odbyła. Mianowicie ta w Opolu, gdzie równocześnie był dyrektorem tej sceny.

W 1997 roku miał pan epizod w Teatrze Polskim. Co ciekawe był to spektakl „Fernando Krapp napisał do mnie ten list” w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego, obecnego dyrektora Teatru Nowego.
Był to zresztą spektakl dyplomowy Piotrka, z którym znałem się już wcześniej. Razem chodziliśmy bowiem na imprezy, graliśmy w bilard. W ogóle fantastycznie wspominam tamtą pracę. Grałem między innymi z moją obecną małżonką Małgosią. Było to jeszcze za dyrekcji Lecha Raczaka. Jednak jego następcy to przedstawienie nie za bardzo się podobało i ściągnął je z afisza. Przy tej okazji dodam, że Piotrek będąc jeszcze na czwartym roku studiów, zrobił specjalny pokaz tego przedstawienia. Pamiętam, że próby odbywały się na małej scenie Teatru Nowego. Grał w nim również między innymi Marcin Dorociński.

Jak pan poznał swoją żonę?
W szkole teatralnej. Była rok wyżej, pomimo że jest ode mnie młodsza. Początkowo nasze drogi się rozeszły, ponieważ Małgosia pojechała do Jeleniej Góry, a ja do Torunia. Jednak po jakimś czasie przyjechała do Poznania i stała się gwiazdą tutejszego Teatru Polskiego. Później poszła na rozmowę do Teatru Nowego, gdzie Eugeniusz Korin przyjął ją z otwartymi rękoma. Zadebiutowała w „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, gdzie graliśmy małżeństwo. Ten spektakl nas zbliżył. Zaczęły się wspólne rozmowy, randki, później ślub i wreszcie synek. I tak już jesteśmy ze sobą osiemnaście lat.

A czy dwójka aktorów w jednym domu nie rodzi pewnych konfliktów?
Małżeństwa aktorskie zdarzają się bardzo często. Wspomnę tutaj chociażby państwa Kropielnickich, gdzie na szczęście, podobnie jak i u nas, nie występuje zjawisko rywalizacji. Wręcz przeciwnie. Zawsze staraliśmy się z żoną podtrzymywać na duchu. Każde z nas rozumie rozterki związane z wykonywaniem tego zawodu. A kiedy pojawił się nasz syn Kajtek, zupełnie zmieniły się nasze priorytety. Kiedyś byłem bardzo towarzyską osobą, pojawiającą się w wielu miejscach. Teraz poszukuję towarzystwa mojej rodziny i zwierząt. Teatr jest ważny, ale nie najważniejszy. Nigdy bowiem do końca nie odwzajemni naszej miłości, w przeciwieństwie do rodziny.

Czy kiedy przychodził pan do Teatru Nowego, rzeczywistość teatralna była inna niż obecnie?
To był 1990 rok, a więc demokracja w Polsce dopiero zaczęła się budować. W związku z tym rzeczywistość teatralna również znacznie różniła się od tej, którą mamy obecnie. Ludzie byli spragnieni teatru, gdzie ze sceny wreszcie można było mówić wszystko. Wtedy chociażby debiutował w Nowym Krzysztof Warlikowski. Tutaj zrobił swoje najważniejsze przedstawienia. Dzięki nim się wybił i w tej chwili jest najważniejszą postacią polskiego teatru, a jego spektakle jeżdżą po całym świecie.

Później nastał czas Janusza Wiśniewskiego, u którego jednak rzadko pan występował. Podobała się panu jego wizja teatru?
Uważam go za jednego z największych i najzdolniejszych reżyserów w powojennej rzeczywistości.

Z kolei bardzo często grał pan u syna Janusza Wiśniewskiego, Łukasza.
Muszę powiedzieć, że wytworzyła się między nami pewnego rodzaju chemia. Łukasz lubił ze mną pracować, a ja z nim.

Czy z pana perspektywy zawód aktora w dzisiejszych czasach jest ciężkim kawałkiem chleba?
Nawet bardzo ciężkim. Ludzie kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, że jak już człowiek gra w jakimś spektaklu, przygotowuje rolę, to stara się wykorzystać każdą wolną chwilę w ciągu dnia, żeby móc pozałatwiać swoje prywatne sprawy. Podczas gdy inni mają wybór. Mogą ten czas spędzić jak tylko chcą, ewentualnie odkładając coś ważnego na następny dzień. Aktor ma tego czasu o wiele mniej. W dodatku pracuje za koszmarnie małe pieniądze. A jeżeli musi jeszcze zapewnić byt rodzinie, stara się znaleźć jakieś dodatkowe zajęcia. I nagle okazuje się, że na sen pozostają cztery godziny, co odbija się na zdrowiu.

A dostrzega pan jakąś wyraźną różnicę pomiędzy młodszym a starszym pokoleniem aktorów?
Zdecydowanie. Młodzi są odważniejsi, mają niezły warsztat, ale niezbyt dużą świadomość. Tego zawodu człowiek uczy się pracując w teatrze. W szkole zaczyna rozumieć, że aktorstwo oprócz pasji, jest także rzemiosłem. Wszystko co robimy na scenie poparte jest techniką. Odkrywając nasze talenty, profesorowie uczą nas tej techniki. Jednak później dochodzi do konfrontacji i okazuje się, że musimy wypracować swoje własne metody. To czym jest aktorstwo, rozumiemy dopiero po kilkunastu latach bycia na scenie.

Jak scharakteryzowałby pan teatr prowadzony przez Piotra Kruszczyńskiego?
Piotrek ma dużą ochotę tworzyć teatr z cieniutką czwartą ścianą. Jednak mam wrażenie jakby korciło go uprawianie teatru z pełnym kontaktem z widzem. Jego myślenie polega na chęci połączenia starego z nowym. Ale czasami nie do końca decyduje się na robienie „własnego” teatru. Natomiast z całą pewnością chce tworzyć teatr w sposób nowoczesny i uczciwy.

Myślał pan kiedyś o wyreżyserowaniu własnego spektaklu? Ewentualnie co to by mogło być?
Oczywiście, że tak. W głowie mam mnóstwo najróżniejszych pomysłów. Zresztą każdy aktor myśli, że mógłby stworzyć coś własnego. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że jest to ogromna odpowiedzialność. Reżyser nie może przyjść na próbę z samym tytułem i zacząć coś tam wymyślać, improwizować. Jest to bowiem nieuczciwe. W zależności od tego, jaki charakter miałby dramat, ten kontakt mógłby być większy lub mniejszy. Właśnie ta odpowiedzialność opóźnia mój debiut reżyserski. Odnoszę takie wrażenie, jakby w dzisiejszych czasach niektórzy reżyserzy udawali. Oczywiście nie wszyscy, bo mamy też wielu wspaniałych młodych twórców.

A co pana pasjonuje poza teatrem?
Na pewno mój ogród, gdzie lubię spędzać czas. Dużo uwagi poświęcam oczywiście mojemu synowi, ponieważ uważam, że muszę go prowadzić przez życie dopóki nie będzie pełnoletni. Chcę być jego mentorem, nie chcąc powierzać tej roli nikomu innemu. A jeżeli chcę to zrobić w sposób uczciwy, muszę na to poświęcić sporo czasu. Zresztą jestem tego typu człowiekiem, który jak już się za coś zabiera, to robi to od początku do końca. Na przykład dla syna z dnia na dzień rzuciłem palenie, ponieważ nie potrafiłem mu wytłumaczyć dlaczego to robię. W tym miejscu opowiem panu krótką historię. Pewnego dnia Kajtek stanął na tarasie z patyczkiem w buzi i z głową wyciągniętą do przodu jak ja. Kiedy kątem oka to zobaczyłem, spytałem się go co robi. Na co on odpowiedział, robię tak jak ty tatuś. A ja na to, że tak nie wolno. Po czym on powiedział, że przecież ja też tak robię. I wtedy zapaliła mi się w głowie lampka. Krótko po tym zdarzeniu pojechałem do teatru. Wypaliłem tam trzy papierosy i kiedy wracałem do auta po spektaklu, zadałem sobie pytanie, co ja powiem mojemu synowi kiedy znowu mnie o tę kwestię zapyta. Wtedy definitywnie rzuciłem palenie i pomyślałem, że jeżeli Kajtek spyta mi się kiedyś dlaczego paliłem, odpowiem mu tak: Robiłem to, ponieważ byłem głupi, ale już nie jestem. A musi pan wiedzieć, że wypalałem wtedy po trzydzieści, czterdzieści papierosów dziennie. Natomiast moją trzebią pasją jest wędkarstwo.

Czy z perspektywy czasu uważa pan, że droga życiowa, którą  pan obrał, była słuszna?
Myślę, że tak. Oczywiście czasami jestem wściekły i mówię sobie wtedy, że mogłem robić coś innego, mając przecież tak wiele różnych talentów. Jednak wtedy przypominam sobie, jak wiele wspaniałych momentów przeżyłem w swoim życiu i jak wiele jest jeszcze przede mną. Tym bardziej, że czuję jak dojrzałem przez te trzydzieści lat pracy. Dopiero wtedy aktor odkrywa swoje możliwości. Dzięki nim może pokazać siebie. I właśnie to jest fantastyczne w tym zawodzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz