środa, 15 stycznia 2014

Aktorskie Himalaje



Martin Scorsese nadal w najwyższej formie, czego dowodem jest jego najnowszy film. Nakręcona w zawrotnym tempie, blisko trzygodzinna opowieść o człowieku, który podbił amerykański rynek finansów. Przez niektórych obraz ten porównywany jest z "Chłopcami z ferajny". Moim zdaniem jest to gruba przesada. Te dwie produkcje różni bowiem wszystko, począwszy od gatunku, jaki reprezentują. W przypadku "Wilka z Wall Street" mamy do czynienia z czysto rozrywkowym kinem. Tyle tylko, że znacznie różniącym się od wielu przeciętnych blockbusterów, których nie da się oglądać na trzeźwo.
Osobiście nigdy nie przepadałem za Leonardo DiCaprio. Zawsze wydawał mi się sztuczny, odstający poziomem od pozostałych kolegów z planu. Nawet w tak rewelacyjnym filmie jakim jest "Django". Natomiast tutaj rozłożył mnie na łopatki. Jego gra to absolutne mistrzostwo, aktorskie Himalaje. Każdy jego gest, ruch, mimika są przemyślane w najdrobniejszym szczególe. W dodatku udowadnia, że ma niezwykły talent komediowy. Potwierdzeniem tego faktu jest scena, w której pod wpływem narkotyków traci zdolność mówienia i poruszania się. Mimo to próbuje wrócić do domu i ratować swoją karierę. Absolutny majstersztyk. To samo można powiedzieć o rozmowie głównego bohatera z Markiem Hanną. Tego drugiego gra Matthew McConaughey, ostatnio wracający do formy po występach w niezbyt udanych komediach. To, w jaki sposób uczy młodego wilczka zawodu jest nie do opowiedzenia. Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Dzięki tej lekcji Jordan Belfort poczuje się pewny siebie i uwierzy, że można osiągnąć sukces w każdej dziedzinie. Z obsady wymieniłbym jeszcze dwie osoby. Mianowicie Jonaha Hilla oraz Roba Reinera. Ten pierwszy to najlepszy kumpel głównego bohatera, który zrobiłby dla niego wszystko. Często zresztą ratuje go z opresji, stając się przy okazji kozłem ofiarnym. Wszystko dlatego, że Jordan dał mu szansę i wprowadził w świat biznesu. Aktora tego możecie kojarzyć z wielu komedii. Ostatnio wystąpił między innymi w bardzo chwalonym "To już jest koniec". Z kolei Reiner to ojciec Jordana, bezkompromisowy i mówiący co mu ślina na język przyniesie. Z przyjemnością patrzyłem na jego warsztat aktorski. Rzecz jasna nie będę wymieniał całej obsady, chociaż zasługiwałaby na to. Nie ma tutaj bowiem słabszego elementu. Natomiast ci, których wymieniłem, najbardziej utkwili mi w pamięci.
Już rozpoczęła się dyskusja czy film ten ma szansę na Oscara. Z pewnością będzie jednym z faworytów, ale nie przyłączę się do grupy hurraoptymistów twierdzących, że ma go praktycznie w kieszeni. Natomiast na statuetkę bez dwóch zdań zasługuje DiCaprio. Zresztą totalną głupotą ze strony Akademii byłoby nie przyznanie mu jej. Wydaje mi się, że będziemy musieli długo poczekać na jego kolejną, tak wybitną kreację. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że niełatwo było zagrać kogoś takiego jak Belfort. Jest to postać niezwykle skomplikowana, którą z jednej strony uwielbiamy, aby po chwili zacząć kręcić głową. Mam tu na myśli momenty, w których nie radzi on sobie z używkami i zaniedbuje przez to rodzinę. Wiemy, że strasznie ją kocha, ale nie potrafi się pohamować.
Żeby jednak nie było tak cukierkowo, to wspomnę o jednym elemencie, z którym nie do końca się zgadzan. Chodzi mi o długość filmu. Trzy godziny to jednak przesada. Momentami ta opowieść zaczyna się niepotrzebnie dłużyć. Niektóre sceny można było spokojnie skrócić. Szczególnie, że nie mamy tutaj niezliczonej ilości wątków, które trzeba wyjaśnić.
Jak dobrze, że kino ma takich twórców jak Martin Scorsese. Są tacy, którzy twierdzą, że X Muza pokazała już wszystko i nie da się już widzów niczym zaskoczyć. Ten film pokazuje, że jest zupełnie inaczej. Oczywiście oglądaliśmy wiele podobnych historii. Jednak ta wyróżnia się na tle konkrencji. Opowiedziana jest bowiem ze świeżością, a przy okazji sprawnie zmontowana. "Wilk z Wall Street" to kino rozrywkowe na miarę naszych czasów.

Mateusz Frąckowiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz