Każdy z nas należał, należy lub zapewne będzie kiedyś należał do jakiejś grupy. Wiadomo, że obowiązują w niej pewne zasady, których muszą przestrzegać jej członkowie. W przeciwnym razie stajesz się wrogiem numer jeden, nieakceptowanym przez pozostałe jednostki. I o takim właśnie wykluczeniu opowiada najnowsza premiera Polskiego Teatru Tańca. Jednak jeżeli ktoś obejrzy z uwagą poszczególne sceny, z pewnością dostrzeże kilka innych tematów, równie ważnych jak alienacja.
Spektakl otwiera scena, w której ośmiu tancerzy, ubranych w jednakowe białe kombinezony, stoi w jednym rzędzie, skierowana bezpośrednio do publiczności. Z pozoru niczym się od siebie nie różnią, z wyjątkiem wzrostu, ale z każdą kolejną minutą zdajemy sobie sprawę z tego, że są to tylko pozory. Poszczególne układy, z ogromną precyzją dopracowane przez Andrzeja Adamczaka, pokazują, że tych ludzi różni od siebie bardzo wiele. Zawsze jest tak, że jeżeli chcemy stwierdzić kto jakim jest człowiekiem, musimy kogoś takiego bardzo dobrze poznać. Wtedy bardzo często okazuje się, że nie wiedzieliśmy o wielu sprawach. Zarówno w tym pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu. I właśnie o tej drugiej, głęboko skrywanej naturze również traktuje to przedstawienie.
Kto nie spotkał kiedyś na swojej drodze kogoś, kto wyróżniał się czymś na tle innych. Mógł to być na przykład ubiór, sposób zachowania czy chociażby kolor włosów. Najczęściej ktoś taki od razu wzbudza w nas podejrzenia i nie mamy do niego zaufania. Tutaj takiego "odludka" gra Paulina Wycichowska. Przechodzi ona przez różne miejsca na scenie, prowokując członków grupy do tego, żeby za nią poszli. I oczywiście tak się dzieje. W tym momencie pojawia się w spektaklu jeszcze jeden temat. Mam tutaj na myśli problem związków partnerskich, wywołujący ostatnio żywe dyskusje w mediach. Widzimy układy taneczne złożone z dwóch tancerzy lub tancerek oraz pary mieszane. Ma to symbolizować walkę poszczególnych grup o swoje miejsce, a co za tym idzie równe traktowanie przez wszystkich obywateli. W Polsce jest to nadal aktualny temat, z którym trzeba ludzi oswajać. Dobrze że teatr tańca także próbuje się z nim zmierzyć.
Wreszcie trzeci temat, świetnie zarysowany w "Volcie", to strach przed zaangażowaniem się w poważny związek. Wielu młodych ludzi goni przede wszystkim za jak najlepszą pracą i sukcesami, zapominając o tym, bez czego nie można żyć, a więc miłości. Takie odrzucenie oglądamy w świetnie zaaranżowanych układach. Widać było prawdziwe zaangażowanie tancerzy, widoczne nie tylko w samym tańcu, ale również w mimice. Ci młodzi ludzie naprawdę uwierzyli w to, co opowiadają ze sceny. A to jest podstawa udanego przedstawienia.
Chociaż wszyscy tancerze spisali się wyśmienicie, ja chciałbym wyróżnić troje. Mianowicie Kornelię Lech, Urszulę Bernat-Jałochę oraz Zbigniewa Kociębę. To właśnie oni w wielu scenach napędzali akcję i byli świetnym łącznikiem pomiędzy kolejnymi sekwencjami. Zresztą sama budowa spektaklu była przemyślana przez choreografa od początku do końca. Poprowadził on historię na tyle udanie, że ani przez chwilę nie miałem wrażenia chaosu na scenie. Z kolei całość została spięta piękną, dramaturgiczną klamrą. Dodam jeszcze, że Iwo Borkowicz dobrał kipiącą od emocji muzykę, która okazała się świetnym przewodnikiem po świecie skomplikowanych relacji międzyludzkich.
"Volta" jest jednym z tych spektakli, na które zdecydowanie warto się wybrać. Pomimo tego, że każdy z nas zna to wszystko z autopsji, to na pewno nie będzie się nudził. Można przyjrzeć się ludzkim emocjom z trochę innej, bliższej niż zazwyczaj, perspektywy.
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz