poniedziałek, 1 lipca 2013

W cztery oczy z...

Zapraszam na szósty wywiad z cyklu "W cztery oczy z...".



„Do aktorstwa podchodzę z lekkim dystansem”

Z Michałem Kaletą, aktorem Teatru Polskiego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.


Wyglądasz na człowieka małomównego, raczej zamkniętego w sobie, rzadko się uśmiechającego. Czy rzeczywiście tak jest?
Z całą pewnością należę do introwertyków. Nigdy nie byłem liderem, zawsze trzymałem się w małych grupkach i miałem zazwyczaj jednego przyjaciela, góra dwóch. Muszę kogoś dobrze poznać, żeby się przed nim otworzyć. Taki po prostu jestem.

Masz dużo przyjaciół czy raczej nieliczne grono osób, z którymi dobrze się czujesz?
Nie mam wielu przyjaciół. Zresztą jak spojrzysz na mój profil facebookowy, to zobaczysz, że nie mam na przykład tysiąca znajomych. Jest to nieco ponad sto osób, z czego większość mnie zaprosiła. Ja natomiast wysyłałem zaproszenia w nielicznych przypadkach. Musiałem wtedy poczuć do kogoś jakąś wyjątkową sympatię. Mam jednak nadzieję, że to się zmieni. Ostatnio czuję bowiem potrzebę wyjścia do ludzi, spędzania z nimi miło czasu.

To uczucia pojawiło się nagle?
Tak, wcześniej o tym nie myślałem. Ostatnimi czasy zastanawiam się czy nie zaczyna mi doskwierać samotność, a jest to bardzo nieprzyjemne uczucie. Staram się przełamywać siebie krok po kroku.

Czy te wszystkie cechy charakteru pomagają czy przeszkadzają w byciu aktorem?
Wydaje mi się, że bycie otwartym nie jest cechą konieczną w tym zawodzie. Aktorzy to bardzo często ludzie pozamykani, poplątani, poblokowani. A możliwość bycia na scenie, „udawania” kogoś innego, przeżywania czyichś emocji, pozwala na otwarcie się. Na scenie nie ma we mnie tego drugiego, zamkniętego ja. Może nieprzypadkowo wybieramy właśnie ten zawód.

Jesteś absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, którą ukończyłeś w 2000 roku. Jak wspominasz czasy studenckie?
Z jednej strony był to bardzo pracowity czas, a z drugiej beztroski. Pochodzę z Wrocławia i jednocześnie tam studiowałem. Zatem nie mogę powiedzieć, że w tamtym okresie urwałem się z domu. Do szkoły dostałem się za pierwszym razem. Starałem się być sumiennym studentem. Dużo czasu spędzałem na uczelni, bo ciężko nauczyć się aktorstwa w domu z książką. Ludzie często mówili mi, że powinienem być aktorem. Już w szkole podstawowej lubiłem się wygłupiać, recytować wiersze. Pamiętam nawet wyjazd na kolonie, kiedy miałem bodajże dziesięć lat. W świetlicy, po obiedzie, odgrywałem jakieś sceny. Wtedy w telewizji pokazywali teledysk Michaela Jacksona, w którym zamieniał się w wilkołaka. Wkładałem palec do lampy, w której nie było żarówki. Udawałem, że mnie prąd kopie. Dzieciaki klaskały, a mi to sprawiało przyjemność. Jednak nigdy bym nie pomyślał, że będę tym kim jestem obecnie. Na studiach pierwszym ciosem była dla mnie „fuksówka”. Nie wiem czy wiesz, co to jest?

Nie mam pojęcia.
To jest pierwszy miesiąc studenta w szkole teatralnej.

Taki swego rodzaju chrzest.
Dokładnie. I to było dla mnie dosyć trudne. Pomyślałem sobie wtedy że pojadę, spędzę trochę czasu na uczelni, wrócę do domu i będę ze swoją dziewczyną i rodzicami. Okazało się jednak, że było zupełnie inaczej. Nie mogłem się stamtąd wyrwać. Parę razy chciałem się nawet wycofać, ale koniec końców jakoś przeżyłem tą „fuksówkę”. Na studiach poczułem co to znaczy być aktorem. Dopiero wtedy zacząłem chodzić do teatru, ponieważ wcześniej w ogóle mnie to nie interesowało. Wolałem pójść do kina, ale też nie na jakieś ambitne filmy. Po pół roku chciano mnie wyrzucić, ponieważ miałem praktycznie same tróje. Dopiero na drugim roku, kiedy pojawiły się sceny współczesne i klasyczne, dwóch profesorów wytłumaczyło mi na czym polega aktorstwo. Był to Sławek Sośnierz od scen współczesnych oraz Andrzej Makowiecki od scen klasycznych. I właśnie wtedy zacząłem czerpać z tego wszystkiego przyjemność. Przede wszystkim uwierzyłem, że mogę to robić. Tak dotrwałem do dyplomu, skończyłem studia i wyszedłem stamtąd mając pewne zaplecze aktorskie.

Czy ktoś z twojego roku ma w Polsce status tak zwanej „gwiazdy” i występuje na dużym ekranie?
Byłem na roku na przykład z Bartkiem Kasprzykowskim, który jest bardzo znany. Oprócz tego chodził ze mną również Michał Paszczyk, założyciel kabaretu „Neo-Nówka”. Mogę przy tej okazji wymienić także Olę Popławską, która nie ma może statusu „gwiazdy”, ale jest uznaną reżyserką. Ludzie bardziej kojarzą jej siostrę.

Które spośród elementów warsztatu, wyuczonych podczas studiów, wykorzystujesz często w pracy w teatrze?
Na pewno wszystkich podstaw, czyli chociażby rozgrzewkę dykcyjną, elementy emisji głosu. Po latach zacząłem te elementy rozwijać i dzięki temu mam własną metodę przygotowywania się do spektaklu.

A jak to się stało, że znalazłeś się w Teatrze Polskim w Poznaniu?
Pojechaliśmy do Łodzi na Przegląd Dyplomów. Nasz rok przygotował trzy: „Sen nocy letniej”, „Rodzinę Totów” i „Naczelnego”.  Ja występowałem w każdym z nich. Na ten ostatni przyjechał Paweł Łysak, który po zakończeniu spektaklu przyszedł do nas do garderoby. Mnie oraz Jakubowi Papudze (również aktorowi Teatru Polskiego – przyp. red.) zaproponował przyjazd na rozmowę do Poznania. Jak się później okazało odbyliśmy trzy takie podróże. Za pierwszym razem nie było dyrektora, za drugim nie udzielono nam odpowiedzi, a za trzecim tylko sobie porozmawialiśmy. Prawdopodobnie specjalnie chcieli poczekać do września, wtedy bowiem Paweł Łysak i Paweł Wodziński przejmowali teatr. Kiedy oficjalnie do tego doszło, zorganizowali próby czytane i my w nich wzięliśmy udział. Zobaczyli nas, po czym podpisali z nami umowy.

Nie lubię  używać określenia „gwiazda” w stosunku do aktorów, ponieważ moim zdaniem gwiazdy są na niebie. Wyjątkowo jednak użyję tego sformułowania. Czy nie odnosisz wrażenia, że masz w Teatrze Polskim status „gwiazdy”? Występujesz bowiem praktycznie w każdym spektaklu.
Również nie lubię tego określenia i ciężko mi przyklejać taką łatkę w stosunku do siebie. Gwiazdy, oprócz tego że są na niebie, to kojarzą mi się z aleją gwiazd. Jest to osoba, którą znają miliony, na przykład Marlon Brando czy Robert De Niro.

To zapytam inaczej. Czy w warunkach poznańskich tak byś siebie nazwał?
Na pewno jestem rozpoznawalny przez tych, którzy przychodzą do teatru. Chociażby z racji tego, że występuję w wielu przedstawieniach. Zagrałem tutaj większość ważnych ról. Może właśnie przez to słyszę, że jestem gwiazdą. Aczkolwiek rzadko słyszę to na poważnie.

Ale koleżanki i koledzy z garderoby mówią tak nieraz w żartach?
W żartach zdarza mi się to usłyszeć z ust koleżanek i kolegów. Nigdy natomiast nie spotkałem się z kimś, kto by na poważnie traktował mnie w ten sposób. Sporadycznie zdarzy się także, że ktoś mnie rozpozna na ulicy, to wszystko.

Nie miałeś nigdy ochoty pójść do dyrektora i powiedzieć, żeby dał ci odpocząć w dwóch kolejnych spektaklach? Za chwilę może się bowiem okazać, że będziesz pracował prawie codziennie.
Zrobiłem tak zaraz po „Hamlecie”. Premiera odbyła się w piątek, później graliśmy spektakl przez cały następny tydzień. Po czym rozpocząłem kolejne próby do „Ocalenia”. Okazało się jednak, że po „Hamlecie” byłem wykończony. Na próbach umierałem, chciało mi się dosłownie płakać. Poszedłem więc do dyrektora, spytałem się czy mogę zrezygnować. Odpowiedział mi, że postara się to załatwić z reżyserem. Na szczęście znaleziono zastępstwo.

Podobno twoja żona wypatrzyła cię kiedyś na ulicy. Z racji tego, że jesteś człowiekiem zamkniętym w sobie była to chyba dla ciebie sytuacja komfortowa?
Bardzo miło wspominam tamto zdarzenie. Ania rzeczywiście wypatrzyła mnie na ulicy. Później zaczepiła w klubie „Pod Minogą”, do której oboje chodziliśmy i wymieniliśmy się numerami telefonów. Jakoś tak się złożyło, że ona już wcześniej również mi się podobała. Jednak nie miałem śmiałości, żeby do niej podejść.

Czyli była to jednak dla ciebie sytuacja komfortowa.
No w sumie tak. To Ania postawiła ten pierwszy krok, zresztą także wiele następnych. Ja trochę asekuracyjnie podchodzę do życia.

Podobno w domu to ty gotujesz. Rzeczywiście jesteś w tym dobry?
Jesteśmy ze sobą już dwanaście lat, a małżeństwem dziesięć. W tym roku, w sierpniu, będzie dziesiąta rocznica. W tej chwili nie mogę powiedzieć, że tylko ja gotuję, ale kiedyś rzeczywiście tak było.

Ale w większości przypadków chyba jednak tak jest?
To wynika z tego, że Ania pracuje wtedy kiedy trzeba ten obiad przygotować. Jednak bardzo często bywa tak, że to ona coś przyrządza. Natomiast muszę się przyznać, że ja oprócz gotowania, nic więcej w domu nie robię.

Masz jakieś pokazowe danie?
Nie, ja gotuję zwyczajnie, ale zdrowo. Nie mam wymyślnych potraw i wolę nawet jak Ania coś przygotuje. Jest plastykiem, a więc przy okazji ładnie to wszystko wygląda na talerzu. Je się przecież również oczami. Zawsze lepiej smakuje, kiedy je się potrawę przygotowaną przez drugą osobę.

Póki co nie macie dziecka, ale gdybyś je miał, odradzałbyś mu zawód aktora?
Absolutnie nie. A dzieci zamierzam mieć. Mój ojciec jest fizykoterapeutą i bardzo bym chciał, żeby moje dziecko poszło w kierunku medycyny. Oczywiście łatwiej się mówi dopóki nie ma się tego własnego potomka.

Pamiętasz swój debiut w Poznaniu?
To były „Muchy” Andrzeja Stasiuka w reżyserii Rafała Sabary w formie czytań scenicznych.

A pierwszy poważny spektakl?
„Dziady” w reżyserii Macieja Prusa, gdzie grałem Sekretarza Jankowskiego. Mówiłem tam około dziesięciu zdań i śpiewałem jedną piosenkę.

Ostatnio zagrałeś w dwóch ważnych spektaklach, czyli w „Hamlecie” oraz „Otellu”. Czy są to dla ciebie szczególne role? Jeżeli tak, to na czym polega ich wyjątkowość?
Osobiście wolę grać Hamleta. To moja pierwsza ważna rola szekspirowska i mam do niej wielki sentyment. Parę lat temu występowałem w "Kim jest ten człowiek we krwi" Teatru Biuro Podróży w roli Makbeta, lecz to Hamleta uważam za mój szekspirowski chrzest.

Ciężko pracuje się z dyrektorem - reżyserem?
Paweł jest dyrektorem przed i po próbach. Natomiast kiedy pracujemy nad spektaklem, staje się dla mnie wyłącznie reżyserem. Wtedy następuje relacja aktor-reżyser. Oczywiście znamy się od lat, mówimy sobie na ty, ale z tyłu głowy mam poczucie, że jest moim zwierzchnikiem.

Masz okazję grać także mniejsze role. Mam tutaj na myśli chociażby „Józefa i Marię”. Co tobie jako aktorowi, przede wszystkim pierwszego planu, dają takie przedstawienia?
Bardzo często się nad tym zastanawiam. Bycie na scenie praktycznie od początku do końca przypomina odpalanie silnika. Możemy się wtedy rozpędzić, z odpowiednią prędkością "przejechać"przez spektakl i na samym końcu zatrzymujemy się lub rozbijamy. Kiedy przychodzi mi grać mniejsze role, to tak jakbym próbował wskoczyć do pociągu i nagle z niego wysiąść. Jest to zupełnie inne granie. Czasami zdarza się tak, że nie zdążę się wgryźć, skupić, a już się scena kończy. Po raz ostatni zastanawiałem się nad tą kwestią przy okazji  prób do „Piszczyka”. Niby jestem tam cały czas na scenie, ale moja jest znacznie mniejsza niż w przypadku chociażby wcześniejszego „Otella”. Pojawiło się u mnie napięcie, zacząłem się mylić, łamać, czułem się tak, jakbym robił to wszystko po raz pierwszy. Porównałbym to z zabawą z nieznaną mi zabawką. Jednak bardzo lubię mniejsze role.

Na przysłowiowe pięć minut pojawiasz się również w „Trupie”. Jak byś określić tą rolę?
W środowisku nazywa się je rolami dyrektorskimi. W tym przedstawieniu fizycznie pojawiam się na końcu, ale jestem także w filmie wyświetlanym w kilku częściach. Oprócz tego Ewa Szumska(jedna z aktorek występujących w tym przedstawieniu – przyp. red.) rozmawia ze mną przez telefon, ale mnie nie widać. W związku z tym rozmawiałem z reżyserem podczas prób, czy moja postać powinna się w ogóle pojawić czy może lepiej zostawić trochę tajemnicy. Koniec końców zwyciężył pierwszy pomysł i wchodzę na scenę na kilka minut w finale. Można powiedzieć, że jestem takim Big Brotherem, który jeżeli już się ujawnił, to znaczy, że coś się naprawdę stało. A jak bym określił mój występ? Po prostu kolejna rola.

Nie mogę nie zapytać cię o najgłośniejsze przedstawienie tego sezonu w Teatrze Polskim, czyli „Balladynę”. Jak ci się pracowało z Krzysztofem Garbaczewskim?
Ja bym bardzo chciał z nim popracować, ale nie miałem takiej okazji.

Ale jesteś przecież w obsadzie.
Owszem, jednak były to zaledwie dwie próby. Jest to  zaimprowizowana scena. Natomiast z samym Krzysztofem Garbaczewskim miałem znikomy kontakt. Pracę z nim znam właściwie tylko z opowieści. Praktycznie nie wzywał mnie on na próby, a jeżeli już do tego dochodziło, to koniec końców stwierdzał, że jestem mu „niepotrzebny”. Moja rola nie była bowiem jeszcze nawet napisana. Tekst powstawał na bieżąco, na próbach. Kiedy już z Justyną Wasilewską(gra tam Balladynę i Goplanę – przyp. red.) zaczęliśmy improwizować, to Marcin Cecko(dramaturg – przyp. red.) czuwał nad wszystkim. Chciał zobaczyć co z tego wyjdzie. Następnie wszystko to spisał i bodajże dwadzieścia minut przed pierwszą próbą generalną reżyser stwierdził, że zobaczy jak to będzie finalnie wyglądało. Wreszcie ustalił kilka punktów, które muszą się znaleźć w wersji końcowej. Reszta ma być swego rodzaju zabawą. A zatem jak mi się z nim pracowało? Na pewno bardzo krótko.

Peter Greeneway w jednym z wywiadów powiedział: „Sztuka musi odkrywać nowe terytoria; powinna wyrażać nasze marzenia; umożliwiać podróż do miejsc, do których nie mamy dostępu. Tak jak to się dzieje za sprawą Szekspira”. Zgodziłbyś się z taką tezą?
Z filmami tego reżysera zetknąłem się po raz pierwszy na studiach. Wtedy zacząłem poznawać jego filmowy świat. Zgadzam się z jego opinią, która idealnie odnosi się zresztą do naszej „Balladyny”. Przychodzisz do teatru i nie oglądasz aktorów będących na scenie, tylko porozrzucanych po wszelkich możliwych zakamarkach. Dzieją się rzeczy nie do końca zrozumiałe, również dla mnie jako aktora-widza.

Mam jeszcze jeden cytat. Tym razem wygłoszony przez polskiego reżysera, Andrzeja Żuławskiego: „Katharsis u aktora następuje wtedy, gdy ma on fizyczne poczucie, że dał z siebie wszystko, że zagrał całym sobą, wszystkim w sobie. Jeżeli w aktorze grają tylko oczy albo tylko twarz, to jest to aktor cząstkowy”.
Tutaj mamy do czynienia z wielkim reżyserem i słowem o ogromnym znaczeniu, czyli katharsis. Pracując w teatrze aktor musi grać całym sobą. Pokazując na scenie chociażby strach, mam możliwość wyrażenia go za pomocą całego warsztatu aktorskiego. Przy okazji filmu można to odegrać oczami, jednocześnie robiąc coś na drutach.  Jednak żeby osiągnąć to katharsis, nie mogę pozwolić grać tylko jednej partii mojego ciała. W ogóle jest to słowo, które moje pokolenie rozumie zupełnie inaczej niż aktorzy kończący studia 30, 40 lat temu. Tak myślę.

Kiedyś wyglądałeś zupełnie inaczej, bo miałeś kilka kilogramów więcej. Co się stało, że postanowiłeś schudnąć?
Miałem wypadek, popękały mi ścięgna i okazało się, że mam zwyrodnienie kolana. Lekarz powiedział, że przeprowadzi operację, ale jest jeden warunek. Mianowicie muszę schudnąć, bo ważyłem wtedy 126 kilogramów.

Jeden z krytyków napisał w jednej z recenzji, że wtedy grałeś lepiej niż obecnie.
Nie patrzę na to w ten sposób. Chociaż rzeczywiście wpadła mi kiedyś w ręce ta recenzja.  W tej chwili czuję się zdrowy, moim zdaniem mam lepsze warunki do grania. Grubego bohatera można bowiem stworzyć za pomocą odpowiedniej charakteryzacji. Gorzej jeżeli potrzebny jest ktoś wysportowany, a aktor waży ponad sto kilo i nie jest w stanie podołać zadaniu. Na przykład kiedyś nie mógłbym zagrać Bricka w „Kotce na rozpalonym blaszanym dachu”.

Przejmujesz się w ogóle krytyką czy nie czytasz recenzji?
Przez lata mówiłem że nie czytam recenzji, bo mnie nie interesują. Na początku rozmawialiśmy o tym, że jestem introwertykiem. W związku z tym każde złe słowo powoduje, że mnie to boli. Recenzje oczywiście czytam. Jak ktoś pisze o mnie dobrze, jestem zadowolony. Mam wtedy poczucie dobrze wykonanej pracy. Z kolei jeżeli recenzenci nie zostawiają na mnie suchej nitki, jest mi z tym źle. No ale są to uczucia, a ja lubię się z nimi zmagać. Zresztą jak każdy człowiek.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że kiedyś bardziej żyłeś teatrem. Teraz wolisz po spektaklu szybko wrócić do domu i zająć się życiem prywatnym. Teatr zaczyna cię nudzić?
Gdyby zaczął mnie nudzić, przestałbym to robić. Cały czas gram, intensywnie pracuję. Nie traktuję mojego zawodu jako misji i nie lubię tego robić za darmo. Ale oczywiście zdarzają się takie momenty kiedy trzeba to zrobić i nie mam nic przeciwko temu. Jednak od pewnego czasu, dla własnego zdrowia psychicznego i fizycznego, do aktorstwa podchodzę z lekkim dystansem. Z jednej strony mam swoje życie prywatne, a z drugiej teatr, czyli miejsce pracy.

Dużo osób twierdzi, że masz zadatki na aktora filmowego. Nie interesuje cię duży ekran? Dostajesz w ogóle takie propozycje?
Mam plany związane z filmem, ale staram się to robić krok po kroku. Nie traktuję tego jako wyzwania artystycznego, bardziej ma to stanowić poczucie bezpieczeństwa finansowego. Mężczyzna w pewnym wieku tego potrzebuje chcąc chociażby założyć rodzinę. Nie wiem dlaczego ludzie twierdzą, że mam zadatki na aktora filmowego. Są i tacy którzy twierdzą, że gram zbyt dużymi środkami a to się nie nadaje do kina.

W 2003 roku zagrałeś w spektaklu telewizyjnym „Edward II” w reżyserii Macieja Prusa. Czym taka praca różni się od tej w tradycyjnym teatrze?
Przygotowując spektakl w teatrze mamy na to dwa miesiące. W przypadku telewizyjnej wersji jest to zaledwie tydzień prób. Mówię tutaj o aktorze grającym główną rolę. W moim przypadku był to jeden dzień. Tam nic nie jest dokładnie przygotowane, trzeba wystartować jak rakieta. Z kolei w teatrze możemy sobie kilkanaście razy próbować daną scenę. Granie w teatrze telewizji jest graniem filmowym.

W 2012 roku zagrałeś w filmie naszego wspólnego znajomego Mathiasa Mezlera „De facto”. Co cię skłoniło do przyjęcia tej propozycji?
Na pewno fakt, że był to film i po raz kolejny będę miał możliwość zmierzenia się z kamerą. Rzadko mam taką okazję, a jak tylko pojawia się czerwona lampka kamery, od razu robi mi się ciepło i zaczyna być groźnie. Wcześniej dużo rozmawialiśmy z Mathiasem na ten temat. Opowiadał mi historie swojego życia i ojca. Zauważyłem, że to sympatyczny facet i przy okazji niezależna produkcja. Tego typu projekty bardzo sobie cenię. Kiedy czytałem scenariusz wydawało mi się, że mam bardzo ciekawą postać do zagrania. Na premierze, kiedy zobaczyłem jak wypadłem, byłem załamany. Muszę się wiele nauczyć o pracy przed kamerą.

Jaki jest twój sposób na zbudowanie postaci? Od czego zaczynasz, kiedy otrzymujesz tekst sztuki?
Najpierw czytamy wszystko na próbach. Staram się zrozumieć fabułę, o co chodzi postaciom i jakie są między nimi relacje. Nie wszystko jest wpisane w tekst, nie za każdym razem reżyser chce zrobić to, co autor miał na myśli. W związku z tym podsuwamy swoje pomysły na to, jak dane postaci mogą funkcjonować. Z naszych wzajemnych inspiracji na próbach wyłaniają się największe emocje.  Później oglądam różne inscenizacje, szukam informacji w internecie. Wreszcie uczę się tekstu i przygotowany wchodzę na scenę.

Masz swój ulubiony spektakl, w którym za każdym razem chętnie grasz?
Lubię grać w każdym przedstawieniu. Natomiast mogę powiedzieć, co mi nieco ciężej przychodzi. Hamulce pojawiają się w przypadku „Kotki na rozpalonym blaszanym dachu”.  Przez godzinę leżę bowiem w samych majtkach i jako człowiek czuję się skrępowany. Jest to nieprzyjemne uczucie, szczególnie kiedy gramy to pięć dni pod rząd. Z kolei sam spektakl bardzo lubię.

Śledzisz to, co dzieje się na mapie teatralnej Polski? A może skupiasz się tylko i wyłącznie na swoim miejscu pracy?
Przeglądam różne strony internetowe, ale też rozmawiam z kolegami z teatru. Ciężko być aktorem nie słysząc o tym, co dzieje się na innych scenach. Siłą rzeczy jest się cały czas na bieżąco.

Przed nami wakacje, czas odpoczynku. W jaki sposób ładujesz akumulatory przed nowym sezonem?
Po prostu odpoczywam. W tym roku tylko w sierpniu, bo w lipcu będę prowadził IV Warsztaty Aktorskie w Teatrze Polskim. Jednak traktuję to również w kategoriach wypoczynku, bo będzie to praca z młodymi ludźmi. U mnie jest tak, że pod koniec sezonu jestem już trochę zmęczony ludźmi. Później są wakacje, ale już po jakimś czasie zaczynam za nimi tęsknić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz