czwartek, 20 czerwca 2013

W cztery oczy z...

Pora na kolejną odsłonę "W cztery oczy z...".



„Żałuję, że nie gramy na stadionie przy Bułgarskiej”

Z Piotrem Kruszczyńskim, dyrektorem Teatru Nowego w Poznaniu rozmawiał Mateusz Frąckowiak.

Pretekstem do naszego spotkania jest podsumowanie sezonu 2012/2013 w Teatrze Nowym oraz wszystkiego tego, co miało miejsce począwszy od 7 września 2011 roku. Wtedy oficjalnie zaczął pan pełnić funkcję dyrektora, a miejsce to miało zyskać bardziej ludzkie oblicze. Czy tak właśnie się stało?
Przyglądam się regularnie widzom naszego teatru i zauważam, że oprócz dotychczasowych wiernych bywalców w średnim i starszym wieku, od pewnego czasu przychodzą do nas także nowi – zazwyczaj nieco młodsi. Dostrzegam u nich więcej luzu, a mniej zobowiązań wobec teatru jako miejsca elitarnego. I bardzo mi się to podoba.

Najgłośniejszą premierą tego sezonu była „Firma” duetu Monika Strzępka-Paweł Demirski. Recenzje miała w większości pozytywne. Z kolei o teatrze znowu zaczęto dużo mówić zarówno w mediach lokalnych, jak i ogólnopolskich. Największym problemem okazało się zapełnienie widowni Dużej Sceny. A zatem czy ten „eksperyment” się udał i czy jest pan zaskoczony nieco niższą frekwencją na tym przedstawieniu?
Monika i Paweł z założenia starają się robić teatr zaangażowany społecznie, który ma dotykać ludzi bezkompromisowością przekazu. I „Firma” taka właśnie jest. W związku z tym nie należy spodziewać się na widowni wyłącznie wiwatujących tłumów. Mamy do czynienia z dość niewygodnym przedstawieniem, w pewnym sensie uwierającym publiczność dramatyczną diagnozą naszej kolejowej rzeczywistości. Moim zdaniem to świetnie, że właśnie w Poznaniu teatr Strzępki-Demirskiego stał się na nowo kontrowersyjny. Sukces kasowy ich poprzednich przedstawień, jak chociażby „Położnic szpitala świętej Zofii” dowodzi, że autorom pomału groziła komercjalizacja ich sztuki. Obserwując reakcje widowni podczas „Firmy” odnoszę wrażenie, że dzieli się ona na dwa obozy. Większość przyjmuje spektakl owacyjnie, mniejszość czuje się zawiedziona, rozgoryczona, nieraz wręcz wkurzona. Część nawet wychodzi przed końcem. Dla mnie stanowi to idealne proporcje w sensie emocji, jakie powinien wywoływać spektakl.

Nie mniej dyskusji wzbudziło „Imperium”. Ludzie narzekają, że jest to za trudny spektakl, a piosenki mogą być niezrozumiałe dla osób nie znających języka rosyjskiego. Ma pan pomysł co zrobić z przedstawieniem od przyszłego sezonu, żeby frekwencja była lepsza?
W ogóle nie uważam, żeby ten spektakl był trudny w odbiorze, a reakcje widzów całkowicie temu zaprzeczają. Według mnie „Imperium” jest genialną metaforą dzisiejszej Rosji, podaną w niezwykle barwny sposób. To w tej chwili jedna z najciekawszych pozycji repertuarowych w naszym teatrze, w dodatku bardzo atrakcyjna muzycznie. Ale rzeczywiście nie zawsze sprzedaje się tak jak inne nasze hity. Podejrzewam, że może chodzić o tytuł naprowadzający widownię na klasyczny trop. Tymczasem sam spektakl to „czadowa” interpretacja i każdy kto chce przeżyć muzyczną podróż po Rosji, powinien go zobaczyć. Oczywiście od przyszłego sezonu chcemy wzmocnić promocję tego przedstawienia.

Porozmawiajmy teraz o dwóch projektach. Mianowicie o „Dyskretnym uroku burżuazji” oraz „Testamencie psa”. W przypadku pierwszego tytułu mamy do czynienia z przeniesieniem czegoś, co mogliśmy już oglądać pod koniec poprzedniego sezonu na Dużej Scenie. Słyszałem głosy, że w związku z tym niepotrzebnie nazwane to zostało premierą. Jak by się pan odniósł do takich zarzutów?
Wiele teatrów na świecie proponuje formy przedpremierowe, choćby w celu sprawdzenia reakcji widowni. Czytania „Dyskretnego uroku burżuazji” widziało raptem około pięciuset osób. Później spektakl nabrał inscenizacyjnego rozmachu.

Podobną sytuację mamy w przypadku „Testamentu psa”. Remigiusz Brzyk wystawiał go wspólnie ze studentami z Wrocławia jako spektakl dyplomowy. Mieli okazję go oglądać również widzowie Teatru Nowego. W poznańskiej wersji występują zresztą niektórzy aktorzy znani z poprzedniej odsłony. Czy jest to zatem premiera?
Podczas pobytu w Nowym Jorku dość wnikliwie studiowałem zasady działania teatrów broadwayowskich. Kiedy pojawia się tam w głęboko offowym teatrze jakiś niszowy, ale interesujący spektakl - przychodzi producent i kupuje go do repertuaru najważniejszych scen. Tak też było i w naszym przypadku. Zobaczyłem bardzo ciekawą, żywiołową interpretację tekstu Suassuny więc zaprosiłem twórców do Poznania. Najpierw na dwa występy gościnne, potem na dopracowanie inscenizacji z udziałem aktorów z Teatru Nowego. Ma to zresztą szansę stać się tradycją, że co roku będziemy zapraszać najlepsze przedstawienie dyplomowe i prezentować poznańskim widzom. Będąc jurorem na ostatnim festiwalu szkół teatralnych w Łodzi, obejrzałem i zaprosiłem do Poznania dwa znakomite spektakle dyplomowe. Tym razem oba z krakowskiej PWST: „Mężczyznę, który pomylił swoją żonę z kapeluszem” w reżyserii Krzysztofa Globisza oraz „Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Pokażemy je na przełomie września i października i kto wie – może któreś z nich także zagości na stałe na naszym afiszu?

Świetne recenzje miał w tym sezonie „Dom Bernardy Alba”. Czy w pana hierarchii to przedstawienie znajduje się wysoko?
Bardzo cenię ten spektakl. Dwa lata temu miałem przyjemność wręczać nagrodę za debiut Magdalenie Miklasz (reżyserka tego przedstawienia – przyp. red.) na festiwalu „Pierwszy kontakt” w Toruniu. Cieszę się, że potwierdzając swój talent spowodowała, że zespół aktorski Nowego wykonał fantastyczną, zespołową pracę.

W tym roku wprowadził pan do repertuaru także teatr dokumentalny. Rzecz jasna mam tutaj na myśli „Jeżyce Story. Posłuchaj miasta!”. Czy Roman Pawłowski, wcześniej krytyk teatralny, sprawdził się jako dramaturg?
Roman Pawłowski jest od lat znawcą i admiratorem teatru dokumentalnego. Niewiele jest osób w Polsce, które mogą poszczycić się podobną wiedzą na temat tej dziedziny twórczości scenicznej. Cieszy fakt, że właśnie w Nowym udało się połączyć z nim w twórczy tandem reżysera Marcina Wierzchowskiego. Panowie spotkali się po raz pierwszy tutaj, w Poznaniu i od tego czasu tworzą nasz teatralny serial. W tym sezonie powstały cztery odcinki (premiera ostatniego, czyli „Miasta kobiet” odbędzie się 29 czerwca – przyp. red.). Co ciekawe udział aktorów w tym projekcie od początku zakładał dobrowolność ze względu na specyficzne zadanie wymagające dziennikarskiej wręcz umiejętności przeprowadzenia wywiadów z ludźmi – bohaterami jeżyckich historii. Aktorzy odtwarzają bowiem na scenie autentyczne losy prawdziwych mieszkańców Jeżyc.

Odkąd został pan dyrektorem z afisza zniknęło kilka spektakli. Ostatnim była „Pamięć wody” w reżyserii Łukasza Wiśniewskiego. Decyzja ta wzbudziła dużo kontrowersji na różnych forach internetowych. Jaki był powód tej decyzji?
Nie ukrywam, że pożegnanie z tytułem to smutny moment dla wszystkich w teatrze. To jakby „przejście spektaklu na emeryturę”, od kiedy zaczyna on żyć jedynie w pamięci widzów i aktorów. Powodem takiej decyzji bywa po prostu wiek przedstawienia. „Pamięć wody” zagraliśmy od 2008 roku prawie 150 razy. Pożegnalne przedstawienia często wywołują efekt fałszywej euforii. Podobnie było z „Ożenkiem” Gogola, który w ubiegłym sezonie również przestał być grany na naszej scenie. Pragnę jednak wszystkich uspokoić - w miejsce zgranych spektakli zawsze wprowadzamy nowe pozycje.

W repertuarze próżno szukać „Turystów”. Reżyserka Lena Frankiewicz pana zawiodła?
Nie. Doszło do sytuacji, w której opowiadana historia nie puentowała się w emocjonalny, znaczący sposób. Widziałem dezorientację widzów, którzy wychodzili po tym przedstawieniu. Historia prowadzona była bardzo zgrabnie do pewnego momentu i nagle następowało dziwne narracyjne załamanie. Wynikało to częściowo ze struktury samego dramatu. Wspólnie z aktorami i reżyserką doszliśmy do wniosku, że być może trzeba będzie podjąć nowe wyzwanie, na przykład za rok, a z „Turystami” pożegnać się.

Szerokim echem odbiła się premiera „Wnętrz” w reżyserii Pawła Miśkiewicza. Dlaczego ten projekt się nie udał? A może ma pan inne zdanie?
W ogóle nie podzielam tego poglądu. Zaprosiłem do współpracy wybitnego reżysera, który dotąd nigdy nie pracował w Poznaniu. Reprezentuje on bardzo specyficzną szkołę reżyserii, opartą na metodzie mistrza - Krystiana Lupy. Praca z aktorem wymaga w niej zazwyczaj wielu wspólnych doświadczeń twórczych. Uważam, że gdyby próby „Wnętrz” potrwały miesiąc dłużej, efekt byłby jeszcze lepszy. Niestety organizacyjnie nie było to możliwe. Reasumując, widzę w tym spektaklu zupełnie inny, „krakowski” - rzekłbym - język teatralny, z którym poznańscy widzowie mają szansę wreszcie się zapoznać. Być może widzowie są zszokowani, że po arcyzabawnym „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Allena obcują teraz z zupełnie innym przykładem jego twórczości.

Publiczność ewidentnie pokochała spektakle „Dwunastu gniewnych ludzi” i „Dom lalki”. Czy w przypadku tego drugiego nie podziałał czasem plakat, który pierwotnie miał wyglądać zupełnie inaczej? Reklama dźwignią handlu?
Jeżeli tak, to można się tylko cieszyć, że ostateczny wybór okazał się słuszny. Myśląc o repertuarze, planuję również adres, pod który wysyłamy dany spektakl, a z tym wiąże się  koncepcja reklamy wizualnej. Podczas realizacji „Domu lalki” spełniło się w 100% to, na co liczyłem zapraszając do reżyserowania w naszym teatrze Michała Siegoczyńskiego. Współczesna wariacja na temat „Nory” Ibsena okazała się hitem, zupełnie jak szlagiery muzyki pop, które wspaniale wykonuje w spektaklu Ania Mierzwa. Podobnie owacyjnie widzowie przyjmują „Dwunastu gniewnych” i to nie tylko w Poznaniu, ale także na bardzo prestiżowym festiwalu „Boska Komedia” w Krakowie.

Można powiedzieć, że wyszedł pan z Teatrem Nowym do ludzi. Mam na myśli projekty nazwane wspólnym tytułem „Wokół teatru”. Poznaniacy chcą dyskutować o teatrze? Patrząc na frekwencję, nie zawsze była ona zadowalająca.
Tutaj absolutnie nie chodzi o frekwencję. Przez te projekty chcemy stworzyć możliwość dodatkowego wgryzienia się w tajniki sztuki teatralnej tym, którzy tego sobie życzą. Zaznaczyłem wyraźnie, że to miejsce ma być według mojej koncepcji swoistym ośrodkiem kultury. Złośliwi mówią, że Nowy staje się „domem kultury”. Nie wiem dlaczego w Polsce to określenie wciąż ma negatywne konotacje; możliwe, że u niektórych pokutują jeszcze wspomnienia z czasów PRL-u i tzw. kultury masowej. Według mnie zadaniem teatru w mieście, w którym wybór ogranicza się do dwóch teatrów dramatycznych, nie jest tylko granie spektakli, ale też umożliwienie aktywnego uczestnictwa w ich odbiorze.

Pojawiły się również takie inicjatywy jak „Dramaty Nowe”, „Klasyka na nowo” czy „Forum Fotografii Teatralnej”. Będą kontynuowane w przyszłym sezonie?
Na ile środki finansowe nam na to pozwolą, będziemy je kontynuować. „Dramaty Nowe” są niezmiernie ważne ze względu na analizę tego, co dzieje się we współczesnej dramaturgii. Dzięki temu cyklowi mamy również możliwość poznania w pracy nad tekstem młodych reżyserów. Z kolei „Klasyka na nowo” jest hołdem złożonym naszemu patronowi, poprzez okazję do obejrzenia przedstawień, w których grał. Wreszcie „Forum Fotografii Teatralnej” to jedyna tego typu impreza w Polsce. Nie sprawdzałem, ale może także w Europie i na świecie. Warta kontynuacji ze względu na fakt, że fotografia stanowi najszlachetniejsze świadectwo ulotnej sztuki teatru i warto dbać o jej poziom.

Porozmawiajmy o zespole aktorskim. Patrząc na obsady nowych spektakli bardzo rzadko pojawiają się takie nazwiska jak Łukasz Mazurek, Radosław Elis, Michał Grudziński, Mirosław Kropielnicki, Ildefons Stachowiak, Tadeusz Drzewiecki, Maria Rybarczyk i Waldemar Szczepaniak. Jak by się pan odniósł do tej sytuacji?
Kiedy zespół aktorski liczy czterdzieści osób, trudno jest proponować wszystkim po kilka ról w sezonie.

Jednak są aktorzy występujący na przykład w co drugim spektaklu.
Zawsze w teatrze jest tak, że jedni grają więcej, a drudzy mniej. Utarło się nawet powiedzenie: „W teatrze nie ma demokracji”. Aktor – niezależnie od skali swego talentu - jest zawsze zakładnikiem repertuaru. Wiele zależy od wyglądu, głosu, płci, wieku. Obecnie zauważam na przykład taką tendencję, że wraz z feminizacją zawodu reżysera jest coraz więcej propozycji obsad żeńskich. Kiedyś było dokładnie na odwrót. Teraz panie chcą opowiadać o sobie – stąd więcej na scenie postaci kobiecych. Bardzo trudno znaleźć taki tytuł jak chociażby „Dwunastu gniewnych ludzi”, gdzie można zatrudnić większość zespołu męskiego. Świadczy to o zupełnym odwróceniu proporcji w stosunku do tradycyjnego poglądu, że w prawidłowo ukształtowanym zespole powinno być więcej mężczyzn.

Do Teatru Nowego sprowadził pan także nowe nazwiska. Żeby nikogo nie pominąć, wymienię wszystkich. Jest to Dorota Abbe, Julia Rybakowska, Martyna Zaremba, Andrzej Niemyt, Mariusz Zaniewski i ostatnio Sebastian Grek. Dlaczego wybór padł akurat na te osoby?
Za każdą z nich kryje się już pewna biografia artystyczna. Wszystkie one wyróżniły się w środowisku teatralnym, większość związana jest rodzinnie z Poznaniem. Nawet jeżeli mówimy o debiutantach tuż po szkole, są to ludzie docenieni na festiwalach szkół teatralnych. Byłem świadkiem ich debiutów i mogę ręczyć za to, co potrafią. Jak pan pewnie zauważył, każda z tych osób pojawia się teraz w obsadzie jako etatowy aktor naszego teatru, choć na początku występowali gościnnie i wszyscy wpisali się do zespołu w bardzo szlachetny sposób.

Dlaczego praktycznie w każdym nowym przedstawieniu pojawia się aktor gościnny?
Ze względu na naturalny proces przebudowy zespołu artystycznego, w tym na konieczność zapewnienia właściwej struktury wiekowej.

A nie boi się pan, że jakiś aktor pomyśli sobie, że dzieje się tak, ponieważ ja albo koledzy nie jesteśmy na tyle dobrzy, żeby na nas stawiano?
Są dyrektorzy, którzy obejmując stanowisko nie przyglądają się nawet zespołowi aktorskiemu, tylko na chybił trafił robią czystkę. Eliminują jakiś procent ludzi, przyjmując nowych. I niestety mają do tego prawo. Chcąc realizować określony program artystyczny muszą dobrać sobie odpowiednich współpracowników. Obejmując dyrekcję Teatru Nowego byłem w specyficznej sytuacji – znałem niemal wszystkich aktorów, z wyjątkiem tych najmłodszych. Jednak przez kilka ostatnich lat nie śledziłem wszystkich premier w Nowym i trudno mi było ocenić aktualną kondycję zespołu. Postanowiłem zatem, wbrew wcześniej przytoczonemu hasłu o braku demokracji w teatrze, ofiarować zespołowi aktorskiemu rok równych szans; każdy mógł się wykazać w znaczącej roli. Teraz przyglądając się pracy aktorów w kolejnych premierach, staram się kształtować zespół w sposób ewolucyjny. I mam do tego święte prawo.

Czy ta praktyka będzie kontynuowana w przyszłym sezonie?
Oczywiście. Każdy zespół aktorski potrzebuje świeżej krwi. Przecież czas nieubłaganie odbiera artystom możliwość grania Julii czy Romea. Zespół trzeba wciąż odmładzać.

Jakie będą dalsze losy przedstawienia „Rutherford i syn”? Dawno nie był grany na Trzeciej Scenie.
Czekam na decyzję Eweliny Dubczyk, która gra znaczącą rolę w przedstawieniu, a przebywa na urlopie macierzyńskim. Absolutnie nie chcę jej ponaglać, bowiem rodzina jest w życiu najważniejsza. Na razie nie widzę powodu, by wprowadzać za nią zastępstwo w tym spektaklu.

Jak wiemy 2013 rok jest rokiem jubileuszowym w Teatrze Nowym. Czego widzowie mogą się w związku z tym spodziewać nie licząc kolejnych premierowych spektakli?
Na pewno planujemy zakończyć hucznie rok jubileuszowy premierą „Wiśniowego sadu”.

Ale to będzie raczej gala zamknięta, na którą będą obowiązywały zaproszenia.
Pamiętajmy, że każdy nowy spektakl jest grany najpierw kilkakrotnie tuż po premierze, a potem przez kilka sezonów i zapewniam, że będzie mnóstwo okazji, by go obejrzeć. Cóż, strasznie żałuję, że nie gramy na stadionie przy Bułgarskiej. Wtedy świadkami gali premierowej mogłoby być nawet 40 000 ludzi. Jednak miasto raczej nam nie udostępni stadionu na preferencyjnych warunkach.

Jeżeli podsumowujemy ten sezon, nie możemy nie wspomnieć o remoncie foyer Dużej Sceny. Czy planowane są jeszcze jakieś zmiany?
Tak, bo jest to inwestycja rozłożona na lata. Bardzo bym chciał udostępniać foyer teatru już od wczesnych godzin przedpołudniowych. Powinno ono żyć swoim życiem tak, żeby można było usiąść, poczytać prasę, wypić kawę, posłuchać fragmentów spektakli, audiobooków, czy obejrzeć rejestracje przedstawień. Chcę, żeby w teatralnym foyer istniała kawiarnia, dopełniająca ofertę Bufetu Nowego mieszczącego się w podziemiach. To wszystko wymaga  jednak zastrzyku gotówki. Tworzymy cały czas bliskie i dalekosiężne plany inwestycyjne. Mam nadzieję, że zostaną one zrealizowane.

Swego czasu wspominał pan, że sprowadzi do Poznania duże nazwiska. Kilka z nich już było. Interesuje mnie natomiast czy jest jakakolwiek szansa na to, aby przyjechał do Poznania Grzegorz Jarzyna lub Jan Klata. Były już bowiem prowadzone z nimi wstępne rozmowy.
Obaj panowie są w tej chwili bardzo zajęci. Jan Klata konstruowaniem na nowo repertuaru Starego Teatru w Krakowie, a Grzegorz Jarzyna - desperacką próbą utrzymania Teatru Rozmaitości w Warszawie. Sam będąc dyrektorem i reżyserem zdaję sobie sprawę jak trudno jest reżyserować poza własnym teatrem, kiedy na co dzień ma się za zadanie jego prowadzenie. W związku z tym nie łudziłbym się, że w ciągu najbliższych dwóch sezonów Jan Klata wydostanie się z Krakowa i spróbuje coś tutaj zrealizować. Aczkolwiek wstępnie takie rozmowy odbywaliśmy. Miało to jednak miejsce jeszcze zanim został on dyrektorem. Co będzie z Grzegorzem Jarzyną, zobaczymy. Paradoksalnie jeśli nie uda mu się utrzymać budynku TR Warszawa, istnieją większe szanse, że uda się nam go zaprosić do reżyserowania. Cóż, nie godzi się mu tego życzyć...

Jakich spektakli mogą się spodziewać widzowie w nadchodzącym sezonie i kiedy on wystartuje?
Zacząłem dzielić pracę teatralną na lata, a nie sezony, skoro takie są założenia budżetowe w naszym kraju. I wolałbym w tych kategoriach mówić o najbliższych planach. Jubileuszowy rok 2013 zamykamy premierą pani Izabelli Cywińskiej pod roboczym hasłem: „Raniewska (główna bohaterka arcydramatu Czechowa – przyp. red.) wraca do wiśniowego sadu”. A 2014 rok, który roboczo nazwałem rokiem rozmów o Polsce i Polakach, jest właśnie w fazie precyzyjnego planowania. Wszystko ujawnię podczas konferencji prasowej kończącej ten sezon. Na razie nie chciałbym podsycać apetytów naszych widzów niepotwierdzonymi jeszcze informacjami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz