piątek, 8 listopada 2013

Tajemnice szatni



Nie od dziś wiadomo, że najpopularniejszą dyscypliną sportu w Polsce jest piłka nożna. Z kolei w Poznaniu nie brakuje kibiców Lecha Poznań, którzy średnio raz na dwa tygodnie zbierają się na stadionie, żeby dopingować swoich ulubieńców. Ostatnia premiera Teatru Polskiego, a więc "Szczaw, frytki" tylko z pozoru jest opowieścią o futbolu. Bardziej o ludzkich słabościach, zazdrości i chęci osiągnięcia sukcesu za wszelką cenę. Zoltan Egressy jest bardzo dobrze znany poznańskiej publiczości z "Portugalii", cały czas granej na Dużej Scenie. Osobiście nie jestem jej wielkiem fanem, dlatego pełen obaw szedłem do Malarni. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie.
Ta banalna, wydawałoby się z początku, historia trzech sędziów piłkarskich wciąga widza w swój świat od pierwszych minut. Najpierw poznajemy dwóch Sędziów liniowych. Każdy z nich jest zupełnie inny. Jeden pełen wigoru, czujący, że nadal może osiągnąć sukces w zawodzie. Drugi z kolei nieco przygaszony, ponieważ niedawno odeszła od niego kobieta. W dodatku okazuje się niespełnionym pisarzem, ciągle wspominającym ulubione danie przygotowywane przez jego byłą dziewczynę, czyli tytułowy szczaw z frytkami. Oglądając ich potyczki słowne, w napięciu oczekujemy przyjścia trzeciego mężczyzny, Sędziego głównego. Więcej nie chcę zdradzać, żeby nie popsuć zabawy.
To przedstawienie jest przede wszystkim popisem scenicznym Jakuba Papugi. Pokazał on tutaj całą paletę swoich umiejętności komediowych. Świetnie rozumie swojego bohatera, a tym samym oddaje jego wahania emocjonalne. Kiedy zwraca się do publiczności, robi to na tyle umiejętnie, że ludzie chcą z nim  wejść w interakcję. W przypadku tego utworu jest to niezwykle ważny element. Można nawet powiedzieć, że stanowi jeden z elementów opowieści. Z kolei postać grana przez Piotra Kaźmierczaka jest dwulicowa. Jej fałsz wyczuwamy od początku. Z jednej strony śmiejemy się razem z nim, ale po chwili nie mamy nawet ochoty wymienić z nim spojrzenia. Aktor wyśmienicie poradził sobie z tym zadaniem. A było to niełatwe tym bardziej, że zajmował się także reżyserią. Wiadomo, że udane połączenie tych dwóch elementów wymaga żelaznej dyscypliny i odpowiedniego odczytania dramatu. Kilka słów należy wreszcie poświęcić Mariuszowi Adamskiemu. Jego bohater z założenia ma wywoływać niepokój, uczucie strachu, podporządkowania. W takim wypadku trudno wywołać u widza pozytywne emocje. A było to niezbędne, ponieważ mamy do czynienia przede wszystkim z tekstem komediowym. Na szczęście aktorowi to się udało i kiedy tylko pojawia się na scenie, podążamy za nim, krok po kroku.
Dobrze się stało, że przedstawienie grane jest w Malarni. Widzowie siedzą naokoło sceny i mają bohaterów sztuki na wyciągnięcie ręki. Oni z kolei często zwracają sie do nich bezpośrednio, puszczając niejednokrotnie oko. Dzięki temu opowieść nabiera tempa, a publiczność czuje się tak, jakby sama grała w spektaklu. Niezwykle efektowne są sceny, w których sędziowie niby biegają po boisku. I tutaj wielkie brawa należą się Iwonie Pasińskiej, która pracowała nad choreografią. Z kolei świetnie dobrana muzyka jest dopełnieniem całości.
Pierwsza premiera Teatru Polskiego w tym sezonie okazała się niezwykle udanym projektem. Nie sugerujcie się tematyką, bo nawet jeżeli nie znacie się na piłce nożnej, nie wiecie na czym polega spalony, będziecie się świetnie bawić. Zapewni wam to genialne aktorstwo i błyskotliwy tekst Zoltana Egressy'ego. "Szczaw, frytki" sprawi, że na pewno wrócicie do teatru. Tutaj bowiem mamy grę na najwyższym poziomie, której nie musimy się wstydzić. W przeciwieństwie do polskiej piłki nożnej.

Mateusz Frąckowiak



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz