Wczoraj wybrałem się do Teatru Muzycznego na musical "Człowiek z La Manchy", którego premiera miała miejsce ponad dwa lata temu. Wiadomo, że od niedawna to miejsce ma nowego dyrektora, czyli Przemysława Kieliszewskiego. Chce on przyciągać do gmachu przy ulicy Niezłomnych jak najwięcej młodych, żywo reagujących ludzi, dla których muzyka stanowi ważną część życia. Na widowni zobaczyłem wprawdzie przede wszystkich osoby starsze, ale tych drugich także nie brakowało. Z kolei samo przedstawienie, pomimo pewnych niedociągnięć, stanowi świetny argument ku temu, żeby zaglądać w to miejsce regularnie.
Don Kichot to postać walcząca z wiatrakami i kochająca swoją wielką miłość Dulcyneę. Historia ta narodziła się w głowie Miguela de Cervantesa, który opublikował ją w dwóch częściach. Ukazały się one kolejno w 1605 oraz 1615 roku. Można ją interpretować na wiele różnych sposobów, dlatego też doczekała się wielu ekranizacji filmowych i nie tylko. Reżyser poznańskiej, musicalowej wersji Paweł Szkotak postanowił przenieść ją do XIX wieku, akcję osadzając w zakładzie psychiatrycznym. Tam też oglądamy kolejne przygody dzielnego rycerza i jego nieodłącznego giermka. Sprawnie przenosimy się z miejsca na miejsce, zmiany scenografii są dynamiczne, a widz nie ma czasu na oddech. Wszystko zrobione jest jak w klasycznym musicalu, bez specjalnych udziwnień. Kto zna inne dokonania tego reżysera nie będzie jakoś specjalnie zaskoczony.
Chciałbym się skupić przede wszystkim na zespole aktorskim, bo od niego jak wiadomo bardzo wiele zależy. Bardzo podobał mi się Jacek Ryś, którego mocno osadzony w dolnych rejestrach głos świetnie oddawał charakter odważnego, pewnego siebie i swoich umiejętności Don Kichota. Równie wysoko muszę ocenić Macieja Ogórkiewicza jako Sancho Pansę. Jak przystało na wiernego kompana głównego bohatera dorównywał głosowo partnerowi. Szczególnie dało się to zauważyć podczas duetu, kiedy to obaj panowie nie przeszkadzali sobie, a wręcz uzupełniali się nawzajem. Dużo ciepłych słów należy się również Annie Lasocie. Jej aksamitny, powabny, a kiedy trzeba było także mocny głos, świetnie oddawał dwoistość charakteru Dulcynei. Wszak kobieta ta potrafiła być męska, nieustępliwa, ale pod koniec opowieści ukazuje swoją anielską, delikatną naturę. Słowa uznania należą się wreszcie Annie Budzyńskiej jako Antonii, której głosu słuchało się z przyjemnością. Każda fraza była przez nią wyśpiewana z niezwykłą dokładnością, a oprócz tego bardzo dobrze odrobiła zadanie aktorskie. Z uśmiechem na ustach oglądałem poczynania Jarosława Patyckiego jako Padre. Z pewnością ma on zdolności komediowe, które w takich sztukach jak ta na pewno się przydają. Nieco gorzej wyglądało to głosowo. W tym zakresie ma on nieco do poprawienia, bo nie zawsze trafiał w dźwięk. Tak w ogóle to trzeba zaznaczyć jedną rzecz. Partie solowe wypadały o wiele lepiej niż zespołowe. Warto nad tym popracować przed kolejnymi wznowieniami. Chciałbym jeszcze wspomnieć o dobrze znanym poznańskiej publiczności Wojciechowi Denece. Jego umiejętności zaczerpnięte z teatru dramatycznego bardzo się tutaj przydały. Był on równorzędnym partnerem dla swoich śpiewających kolegów.
Niestety moją uwagę zwróciła również kiepska akustyka, co nie jest niczym odkrywczym w przypadku tego miejsca. Nie od dziś bowiem wiadomo, że Teatr Muzyczny potrzebuje nowej, większej siedziby. Wtedy nie będzie problemu jaki wczoraj wychwyciłem. Nie wszystkie słowa dało się usłyszeć w poszczególnych partiach wokalnych. I nie ma w tym żadnej winy aktorów, którzy robili co mogli. Jednak pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Do tego muszę wspomnieć o zbyt małej scenie, przez co niektóre obrazy na ekranie, umieszczonym z tyłu sceny, nie zawsze się mieściły. Wspomnę tutaj chociażby wiatrak, którego nie było widać w całości. Dało się też wyczuć lekką ciasnotę na scenie, którą w przypadku takiego musicalu jeszcze jakoś można wytrzymać. Ale jeżeli chce się tworzyć widowiska z większym rozmachem, nowa siedziba jest po prostu niezbędna. Zatem proponuję władzom miasta, żeby chociaż na chwilę opuścili swoje wygodne fotele i wybrali się na jakieś przedstawienie.
"Człowiek z La Manchy" jest widowiskiem barwnym, w którym jest miejsce zarówno na śmiech, jak i na chwile refleksji. Muzyka zapada w pamięć, a niektóre fragmenty chce się samemu zanucić jeszcze nie raz w domowym zaciszu. Ten musical pokazuje również, że zespół aktorski Teatru Muzycznego zasługuje na to, żeby dać mu szansę pracować nad dużymi projektami. Warto przy tym również pomyśleć o zatrudnieniu nowych, młodych twarzy, które stanowiłby świetne uzupełnienie obecnego składu. Poznań zasługuje bowiem na duże widowiska muzyczne z prawdziwego zdarzenia.
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz