niedziela, 2 czerwca 2013

W cztery oczy z...

Przed nami czwarta odsłona "W cztery oczy z...".



„Moją powinnością jest grać”

Z Mirosławem Kropielnickim, aktorem Teatru Nowego w Poznaniu rozmawiał Mateusz Frąckowiak.

Czuje się pan legendą Teatru Nowego?
Legendą nie, ale wiem co zrobiłem i ile mam lat. To określenie z jednej strony brzmi kusząco, ale nie sądzę abym nią był. Cóż by wtedy znaczyło stwierdzenie iż legendą jest Marylin Monroe, a jeszcze za życia Robert De Niro czy Al Pacino. Tak więc wolałbym, żeby w tej chwili o mnie nie mówiono w ten sposób. Chcę coś jeszcze zrobić i to jest dla mnie najważniejsze. Wierzę, że jeszcze trochę pożyję i zrobię w teatrze ciekawe rzeczy. Mam wrażenie, że tego czy będę legendę nigdy się nie dowiem. Jeśli tak się stanie, to będą o tym mówić, ale mnie już wtedy nie będzie. Pan się o tym dowie. Ja chyba już nie.

Niedawno miał miejsce jubileusz 25-lecia pańskiej pracy na scenie.
Zgadza się. To znaczy był i nie był, ponieważ ja nie lubię takich wydarzeń.

Czy młodzi aktorzy Teatru Nowego przypominają panu siebie samego z lat młodzieńczych czy jest to zupełnie inne pokolenie?
Przypominają w sensie pewnych praw młodości, ogólnie młodego człowieka . Natomiast nie do końca przypominają mi aktorów z moich czasów. Były one inne niż obecnie, ale nie wartościuję tego w żaden sposób. Dzisiaj nie dla wszystkich teatr jest najważniejszą rzeczą, a bycie na etacie wykładnią niezwykłego sukcesu oraz pewnej pozycji. Oczywiście wszystko to mówię w sensie ogólnym i nie mam na myśli konkretnych osób. Aktorzy często myślą, że dobrze jest mieć etat, ale sprowadzone jest to do ekonomiczno-socjalno-bytowych spraw. Kiedyś tego nie było. Podobnie jak tylu filmów, seriali, w ogóle możliwości.

Niektórzy mówią, że ten zawód spsiał.
Jest to trochę nasza wina, ponieważ powinniśmy starać się trzymać fason, klasę. Mam tu na myśli wszystkich. Począwszy od włodarzy państwa, miasta, teatrów, a kończąc na aktorach i każdym pracowniku tej instytucji kultury. Wtedy także widz będzie zmuszony do utrzymania pewnego poziomu.

Urodził się pan w Dębicy. Jakie wspomnienia pozostały w sercu z okresu dzieciństwa?
Piękne pytanie. Dziękuje panu za nie, bo rzadko ktoś mnie o to pyta. Kocham moje miasto, rejon podkarpacia. W Poznaniu brakuje mi tych górek. W ogóle są to piękne wspomnienia. Pochodzę z przeciętnej rodziny w sensie finansowym. Przed oczami mam wyprawy z chłopakami do lasu, wspólne ogniska, granie na gitarze z moim nieodżałowanym profesorem od geografii oraz proboszczem uczącym mnie religii. Wiem, że dla współczesnej młodzieży brzmi to staromodnie, dziwnie. Jednak to było coś, czego nikt nie jest mi w stanie wyrwać z serca. Są to tak fenomenalne wspomnienia, pełne radości, młodzieńczości, pewnej czułości. Bez żadnych podtekstów, gierek. Po prostu wszyscy mieliśmy to samo. Piękny świat wyjazdów, biwaków na nowosądecczyźnie. To wszystko należy do moich pamiątek. Podobnie jak mój kabaret z ogólniaka. Chodziłem bowiem do liceum z ponad stuletnią tradycją, które kończył między innymi patron tego teatru. Pamiętam czasy kiedy do nas przyjechał. Byłem wtedy uczniem pierwszej lub drugiej klasy i obchodziliśmy jakiś okrągły jubileusz. Z innych znanych twarzy kończących tą szkołę mogę wymienić Krzysztofa Pendereckiego. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze kolonijne wyjazdy nad morze. Dwadzieścia cztery godziny jazdy autobusem z Dębicy do Darłowa. Oprócz tego przypominają mi się moi rodzice chodzący na wspaniałe potańcówki.

Tak zwane dancingi.
Tak, ale takie otwarte. Orkiestra  grała, ludzie tańczyli. Pamiętam osiemnastki moich kolegów i koleżanek ze szkoły. W ogóle ogólniaka pamiętam bardzo dobrze, bo to były naprawdę piękne czasy. Muszę jeszcze wspomnieć o moich wyczynach sportowych. Grałem w hokeja w trzeciej lidze, brałem udział w meczach piłki nożnej. No po prostu piękne wspomnienia.

Aktorstwo było planowanym działaniem czy też przyszło zupełnie niespodziewanie?
Będąc w takiej małej miejscowości nawet nie wiedziałem, że istnieją szkoły teatralne.

To skąd taki pomysł?
Bawiliśmy się w szkole w kabaret. Wszystko to było w czasach, kiedy w telewizji nie było jeszcze „Teleexpresu”. W związku z tym z kolegą zaczęliśmy pisać wiadomości. Żeby nie spóźniać się na zajęcia, dyrektor pozwolił nam z pokoju nauczycielskiego nadawać informacje o tym, co się wydarzyło danego dnia w mieście. Właśnie coś w stylu wspomnianego wcześniej przeze mnie „Teleexpressu”. Ale kabarety robiło wielu chłopaków oraz dziewczyn w całej Polsce i na świecie. Tak więc mnie i moich kolegów wcale nie predestynowało to do tego, aby być aktorami. Miałem wspaniałą panią, Urszulę Rojek z domu kultury, do której chodziliśmy. Przygarniała nas, a my robiliśmy spektakle. Przez to nie zajmowaliśmy się łobuzerką, tylko pożytecznymi rzeczami. Jeździliśmy na konkursy. Jednak średnio interesowała nas literatura, teatr. Przed szkołą teatralną byłem raz w teatrze. No bo ile razy miałem być skoro mieszkałem w Dębicy. Było to w Krakowie na wycieczce, gdzie wieczorem poszliśmy na przestawienie. Pamiętam nawet tytuł, „Z życia glist”. Nie mogłem wtedy nic z tego rozumieć, bo było to niemożliwe. Teatr kojarzył mi się tak jak dzisiaj wycieczkom szkolnym, które przyjeżdżają do miasta na spektakl i wieczorem śpią w danym mieście. Śmieję się z tego w tej chwili jako aktor, kiedy wychodzę na scenę i widzę takich właśnie młodych ludzi.

W 1988 roku ukończył pan studia na PWST we Wrocławiu. Skąd wybór akurat tego miasta, skoro były jeszcze takie jak chociażby Łódź, Warszawa czy też Kraków?
Dlatego że we Wrocławiu mieszkał mój dziadek. Miałem gdzie się zatrzymać podczas egzaminów. Pojechałem trochę wbrew moim rodzicom. Mój tata nie wyobrażał sobie tego, że będę aktorem. Kiedy dotarłem na miejsce okazało się, że dziadek jest na delegacji. Zatem pierwszą noc przenocowałem na dworcu. Potem okazało się, że jedna z koleżanek z mojego miasta studiowała tam w szkole teatralnej. Przygarnęła mnie oraz kilku kolegów do akademika. Tak przeżyliśmy kilka dni egzaminów.  Dzisiaj po kilku latach myślę sobie, że dokonałem takiego wyboru również dlatego, że człowiek bardzo chciał wyrwać się z domu. Mieszkał bowiem w jednym miejscu i nie widział co się dzieje gdzie indziej. Nie było jednak rozróżnienia, że w jednym mieście będzie lepiej, a w drugim gorzej. W ogóle się o tym nie myślało.

Na studiach poznał pan swoją żonę Bożenę Borowską, również aktorkę Teatru Nowego. Chociaż zeszliście się dopiero na ostatnim roku. Dlaczego tak długo to trwało?
Cały czas jakoś mijaliśmy się, ponieważ rok podzielony był na grupy. Na niewielu zajęciach spotykaliśmy się razem. Z wyjątkiem dodatkowych takich jak judo, szermierka czy basen. Na przykład na Politechnice zdarza się, że na jednym roku mamy 200 osób i niektórzy średnią się ze sobą znają. Tutaj mieliśmy zaledwie piętnastoosobową grupę, a i tak cały czas się mijaliśmy. Razem spotkaliśmy się na ostatnim roku, kiedy robiliśmy dyplomy. Mało tego, zostaliśmy wywiezieni do Jeleniej Góry, bowiem szkoła nie posiadała własnej sceny. Tam nam ją udostępniono. A był to w dodatku normalny teatr. Liczono na to, że ktoś z nas zostanie tam po studiach. I tak się zresztą stało, bowiem do dzisiaj występuje tam jeden z moich kolegów z roku. Wracając jeszcze do mojej żony, to okazało się, że wiele scen w spektaklach dyplomowych gramy razem. Wcześniej przez trzy i pół roku nie mieliśmy takiej szansy.

Owocem waszego związku jest syn Kacper. Czy on także myśli o aktorstwie jak rodzice?
Broń Boże. To jest facet zainteresowany biologią, medycyną.

A pan go nie namawiał go do studiowania aktorstwa?
Nie namawiałem. Nawet muszę się przyznać szczerze i uczciwie, że wręcz odradzałem, bowiem co nieco wiem o tym zawodzie. Wynikało to z prostej ojcowskiej miłości, troski o własnego syna.

Taka rada dobrego ojca.
Dokładnie. Jednak prawda jest taka, że gdyby bardzo tego chciał, to i tak by to zrobił. To nie jest jednak coś, co by go jakoś szczególnie zajmowało. Oczywiście interesuje się filmem i do teatru również chodzi. Ma też przyjaciela z dzieciństwa, przyszłego reżysera Jana Zaleskiego, syna śp. Krzysztofa Zaleskiego, z którym często rozmawiają na tematy związane z teatrem i filmem.

Przed Poznaniem zwiedził pan trzy sceny: w Jeleniej Górze, o której już co nieco mówiliśmy, Toruniu i Szczecinie. Z którą wiążą się najmilsze wspomnienia?
Każda z tych scen coś mi dała, bo była innym etapem w moim życiu. Jelenia Góra została mi narzucona. Tam robiliśmy dyplomy. Jako studenci mogliśmy powąchać scenę. Przecież to były nasze pierwsze kroki. Człowiek wtedy nie wiedział gdzie są kulisy, jak wygląda garderoba, zaplecze, pracownie. Nie miałem pojęcia jak poruszać się po teatrze. Później był jeszcze Teatr Polski we Wrocławiu.

Do tego jeszcze wrócimy.
Dobrze. Następnie poszedłem do Torunia, gdzie pani Krystyna Meissner bardzo nas chciała. Był to dobry wybór. Nakłoniła mnie do tego moja mentorka, śp. Iga Mayr. Graliśmy tam wiele wspaniałych postaci i okazało się to dla nas ogromnym doświadczeniem. Zresztą ten teatr był wtedy na topie. Przyjeżdżali do niego wielcy reżyserzy. Dostaliśmy tam prawdziwą lekcję aktorstwa. Gdybym miał to porównać do medycyny, to był to taki ostry dyżur. Później moja żona przyjechała do Poznania, a ja poszedłem grać gościnnie do Szczecina. Tam także grałem duże role, ale minęło to bardzo szybko, ponieważ byłem zaledwie jeden sezon. Musiałem bowiem swoje odczekać, aby wreszcie zostać zaangażowanym w Teatrze Nowym.

Zgodnie z obietnicą wracamy jeszcze do Teatru Polskiego we Wrocławiu. Miał pan tam być aktorem i tego chciała pańska pedagog i zarazem przyjaciółka, Iga Mayr. Co się stało, że w końcu do tego nie doszło?
Nie doszło do tego, ponieważ zostałem już asystentem w szkole teatralnej pani Igi Mayr. Jednocześnie dyrektorem przestał być Igor Przegrodzki, który mnie tam widział. Przyszła nowa osoba na jego miejsce. Z ust Igi Mayr i innych osób dowiedziałem się, że nie będę grał. Zresztą powiedziała ona znamienne słowa, które brzmiały: „Żeby być aktorem, trzeba grać”. Dla każdego z nas jest to szczególnie ważne po ukończeniu studiów.

Do Teatru Nowego trafił pan w 1992 roku. Dlaczego właśnie tutaj?
Po pierwsze była tutaj moja żona i ja się starałem, żeby też tutaj przyjść. Wiedziałem, że jest to fantastyczny teatr. Dyrektorem był wtedy Eugeniusz Korin, z którym bardzo dobrze się znaliśmy. Oprócz tego świetni aktorzy z Tadeuszem Łomnickim na czele, wielcy reżyserzy, tłumy ludzi. Po prostu kultowe miejsce. Niech młodym ludziom rodzice przypomną jakie spektakle były tutaj grane.

Wspomniał pan o ówczesnym dyrektorze Nowego, Eugeniuszu Korinie. Jak sam mówił, aktorzy mieli wsłuchiwać się w jego wizję spektaklu i dokładnie wykonywać polecenia. Jak pracuje się w warunkach, w których aktor może przedstawić swoje zdanie, ale rzadko jest ono brane pod uwagę?
Polemizowałbym z tą tezą. Trochę starszy człowiek patrzy na to z innej strony. W kontekście dzisiejszych czasów teatralnych to chwała Bogu, że miał on swoją wizję. Najgorzej jest wtedy, gdy ktoś nie ma żadnej. Eugeniusz Korin miał przede wszystkim wizję teatru. Poza tym jest to świetny reżyser, wspaniały warsztatowiec, z wyczuciem widza. Świetnie rozumiał aktorów. Ale oczywiście był także katem. Kiedy widział, że ktoś nie ma własnego pomysłu, podsuwał własny. W ten sposób chciał uzyskać konkretny efekt. Jednak ja bym aż tak ostro go nie oceniał, ponieważ prowadził wspaniały teatr. Nie ma co rozgrzebywać tego, co komu i kiedy powiedział. Jest to po prostu trudna praca w permanentnym stresie. W najlepszych rodzinach zdarzają się kłótnie, potyczki, spięcia słowne, obrażania, trzaskania drzwiami. Ale czy to oznacza, że ma tam od razu przyjechać kurator? No nie. Tak samo jest w teatrze, gdzie spędzamy ze sobą wiele godzin. Ocenia się natomiast efekt końcowy, czyli co graliśmy i ile ludzi na to przyszło. A wszystko to przemawiało za Korinem.

Przejdźmy teraz do dyrekcji Janusza Wiśniewskiego. Dużo wtedy jeździliście ze spektaklami po całej Europie. Jakie pozostały wspomnienia z tamtych czasów?
Przyjście tutaj Janusza Wiśniewskiego było moim pierwszym zetknięciem się z nim oraz jego teatrem. Nie miałem bowiem okazji spotkać go za czasów Izabelli Cywińskiej. Nie mogę o nim powiedzieć niczego złego. Chciałbym się skupić przede wszystkim na kwestiach teatralnych. Grałem wtedy bardzo duże, piękne role. Wymienię chociażby „Fausta”, „Burzę” czy też „Wesele”. Ale występowałem także w licznych przedstawieniach nie w jego reżyserii. Zjeździłem całą Europę i nie tylko. W dodatku z ogromnymi sukcesami. Żal mi tego, że w Poznaniu nie było to tak nagłośnione. Gdybyśmy byli w Warszawie, to codziennie by o nas mówiono w telewizji. Odnosiliśmy sukcesy na poważnych festiwalach w poważnych miejscach. Jednak jest mi niezręcznie mówić o tym wszystkim, ponieważ ja akurat występowałem w tych wszystkich spektaklach. Graliśmy chociażby w Teatrze Narodowym w Madrycie, gdzie jeszcze po spektaklu 500 osób czekało na nas z brawami na ogromnym placu niedaleko teatru. Oprócz tego w teatrze Cameri w Tel Awiwie, czyli w jednym z najlepszych na świecie, gdzie na widowni siedzieli recenzenci z Nowego Jorku. Zdarzyły się także 23 przedstawienia pod rząd w Edynburgu, gdzie podczas festiwalu widzowie mają wybór spośród 6 000 spektakli. Ale zagranie tego samego taką ilość razy jest naprawdę dużym wydarzeniem. Przypomnę również, że zdobyliśmy wtedy poważną nagrodę.

A jak w takim razie odniesie się pan do afery, która zakończyła pewien okres Teatru Nowego. Potrzebne było to wszystko?
Oczywiście, że nie. Jednak nie komentuję tego, ponieważ nie znam wszystkich szczegółów i nie chciałbym obciążać żadnej ze stron. Są to rzeczy nieprzyjemne, mające mało wspólnego z teatrem. A odszedł facet, który zrobił bardzo dużo dla tego miejsca. Liczyliśmy na to, że będziemy dalej grali, że będą przyjeżdżali inni reżyserzy, kiedy Wiśniewski będzie dyrektorem. Planowaliśmy wciąż jeździć po świecie i promować nasze miasto, teatr. No ale tak bywa.

Janusz Wiśniewski po odejściu z Poznania wycofał niektóre ze swoich spektakli. Grana jest w tej chwili wyłącznie „Bestia”. Ma pan do niego żal o to? W końcu występował pan w tych przedstawieniach i włożył dużo serca w ich powstanie.
Oczywiście, że jest mi żal. Jednak takie są prawa w teatrze, że reżyser może wycofać swój tytuł. Gdyby tak nie było, to najzwyczajniej w świecie byśmy dalej je grali. Jednak od strony czysto ludzkiej tego nie rozumiem. Największy żal mam do Janusza o to, że nie pozwolił nam kontynuować „Fausta”. Niemniej jako aktor jestem przyzwyczajony do pewnego przemijania spektakli. W sercu i duszy aktora zostaje wtedy pustka.

W filmach gra pan głównie epizody. Jeden z nich jest szczególnie interesujący. Mam tutaj na myśli ten w „Świnkach” Roberta Glińskiego, gdzie pańskiego nazwiska jako jedynego nie ma w ogóle w czołówce. Dlaczego tak się stało i jak to uzasadnił reżyser?
Powiem panu szczerze, że było mi z tego powodu przykro. Nie wiem dlaczego tak się stało i nie pytałem Roberta Glińskiego o to, bo w ogóle mnie to nie obchodzi.

Dlaczego?
Ponieważ to świadczy o produkcji, a nie o mnie. Niech im będzie z tym głupio, bo dlaczego mi ma być. Nie rozumiem tej sytuacji. Wspominał pan o tym, że gram głównie epizody. Wytłumaczę dlaczego tak się dzieje. Otóż przy tej ilości spektakli, w jakich grałem za czasów dyrekcji Korina czy Wiśniewskiego nie byłem nieraz w stanie nawet pojechać na obiad do domu. A co dopiero mówić o planie filmowym. Teraz to się zmieniło.

Granie epizodów daje aktorowi cokolwiek oprócz pieniędzy?
Dokładnie tyle samo, co granie epizodów w teatrze. Daje aktorowi doświadczenie. A przy okazji oczywiście również pieniądze. Ja nie byłem jednak tak obeznany z kamerą. W związku z tym dla mnie nawet te mniejsze role w filmie były potężną nauką.

W tej chwili dyrektorem Teatru Nowego jest Piotr Kruszczyński. Jaka była pańska pierwsza reakcja, kiedy dowiedział się pan o nominacji?
Euforyczna, ponieważ znamy się od wielu lat. Pamiętam jak w 1992 roku ganiał po teatrze w białej koszulce. Był bardzo zaangażowany we wszystko. Kolegowaliśmy się, graliśmy razem w piłkę, był w naszej drużynie aktorskiej. Gdy studiował reżyserię, ja z Antoniną Choroszy graliśmy w jego etiudach. Tak więc w pewnym sensie pomagaliśmy mu zdawać egzaminy.

W takim razie jakie zmiany na lepsze i gorsze zauważył pan po przyjściu nowego dyrektora?
Myślę, że jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek oceny. Bardzo dobrze nam się rozmawia o okresie Korina czy Wiśniewskiego, ponieważ jest jakieś porównanie i kontekst. W tej chwili cały czas coś się zmienia, jest przez to inaczej. A co z tego wyniknie, zobaczymy.

Ostatnio jest jednak pana mniej w teatrze. Dlaczego?
Znacznie mniej. No to jest akurat pytanie do dyrektora.

Czyli to nie jest pana wybór?
Nie.

Ostatnio gra pan z kolei regularnie w serialu „Pierwsza miłość”. Co aktorowi z takim stażem daje tego typu praca. Ma pan z tego powodu satysfakcję czy jest to wyłącznie obowiązek i szansa na lepsze zarobki?
To jest fantastyczna sprawa grać w tym serialu. Oczywiście również ze względów finansowych. Przecież rozmawiamy poważnie.

Oczywiście. A mówi o tym każdy aktor.
I ma rację. Oprócz tego daje popularność, bo to oglądają miliony ludzi. Ci, którzy go śledzą wiedzą, że gram tam konkretną postać. Reżyser Krzysztof Łebski, dzisiaj mój wspaniały kolega, czekał na mnie wiele lat, bo ja nie mogłem się zgodzić. Widział wszystkie moje teatralne role. Kiedy zauważył, że mniej gram w teatrze, od razu mnie ściągnął. I to mi imponuje. Dla aktora jest to przy okazji zmiana środowiska, nowi partnerzy, koledzy. A są to znane osoby z warszawskich czy też wrocławskich teatrów.  Przy okazji wspaniałe miasto Wrocław. W tym naszym Wadlewie świetnie się bawimy i czujemy. Dla mnie jest to kolejne doświadczenie, ponieważ muszę odpowiednio prowadzić swoją postać. Scenarzyści zaczęli bardziej pisać historię pode mnie.

Rozmawiam z trzykrotnym laureatem Srebrnej Maski. Która z nich ma największą wartość?
Dobre pytanie, aczkolwiek przyznam się szczerze, że nie rozróżniam tych nagród. Dostaje się czasem jakieś wyróżnienie, którego się w ogóle nie spodziewa i odwrotnie. Na przykład za „Zagraj to jeszcze raz, Sam” nie dostałem.

Ale za „Fausta” już tak.
Owszem i bardzo się z tego cieszę. Wcześniej za „Maszynę do liczenia” i „Lot nad kukułczym gniazdem”. Jeżeli ktoś mówi, że nie cieszy się z nagród, to kłamie.

W którym z obecnie granych spektakli lubi pan występować najbardziej?
Wszystkie traktuję zawodowo, równo. Każdą moją postać lubię, staram się ją zrozumieć. Uwielbiam grać François Pignona w „Przyjęciu dla głupca”, ale także w „Kolacji na cztery ręce”, mojego Adama z „Bestii” czy też Popera.

A biskupa z „Dyskretnego uroku burżuazji”?
Bardzo lubię… czytać tą postać. Grać lubię tą z „Namiętności”. Zresztą mam sentyment do każdej postaci, niezależnie od tego czy mówimy o komedii czy o dramacie.

W takim razie który ze spektakli wspomina pan niechętnie i dlaczego jest to „Biały szejk”?
To chyba nie była rola dla mnie. Nie potrafiłem do końca porozumieć się z reżyserem (Sergio Maifredim – przyp. red.) i to nie ze względu na barierę językową. Może to ja nie miałem pomysłu, a może reżyser. Trudno mi powiedzieć. Niech to rozstrzygną ci, którzy widzieli spektakl. Maifredi chciał oddać w Polsce hołd swojemu mistrzowi (Federico Felliniemu – przyp. red.). I chwała mu za to, ale może jednak nie przełożył tego w odpowiedni sposób na warunki scenicznie. My aktorzy czuliśmy się trochę pogubieni, forma była niejednorodna. Ale to też nie jest tak, że zupełnie nie lubiłem tej postaci.

Ale powiedział pan, że oddałby ją jeszcze za dopłatą.
Tak, ale to dlatego, że spektakl nie był najlepszy. Aczkolwiek miał swoich widzów. Byli tacy, którzy bili brawo na stojąco. Jednak w momencie kiedy zszedł z afisza nie płakałem rzewnymi łzami. Mówię to zupełnie uczciwie, bo zazwyczaj aktor wie w czym gra.

Zauważyłem, że nie przychodzi pan na spotkania z publicznością po spektaklach. Dlaczego?
Nie lubię opowiadać o czymś, co ludzie widzieli. Wszystko co miałem do powiedzenia zaprezentowałem podczas spektaklu.  Lubię zostawić ludzi z tym, co zobaczyli. A nie usiąść i tłumaczyć co miałem na myśli i co zagrałem.

Jest szansa na prawdziwe przyjaźnie w teatrze?
Ja zażyłem teatru, w którym były przyjaźnie. Czasy się jednak zmieniły.

Czyli już nie jest tak samo jak kiedyś?
Nie jest.

Młodzi trzymają się z młodymi, a starsi ze starszymi?
Różnie to bywa, ale na pewno jest inaczej niż kilkanaście lat temu. Inne są reguły przebywania w teatrze. Nie wiem czy lepsze czy gorsze. Dla starszych aktorów czasem pewnie jest gorzej. Dla młodych być może to jest normalne, bo są do tego przyzwyczajeni.

Czyli symbiozy nie ma?
Jest, ale nie na wszystkich płaszczyznach. Ona nawet musi być, bo gramy w jednym zespole. Dobrze by było gdyby to wszyscy rozumieli. Kiedyś więcej czasu spędzało się w teatrze. A teraz nie możesz na przykład zostać po godzinach, bo nie jesteś ubezpieczony. Dzisiaj nie można wejść i zapalić za dużo światła, bo to są koszty. Ale oczywiście rozumiem to, Takie jest życie. Kiedyś jak aktor chciał pracować, to siedział w teatrze dzień i noc. Teraz po spektaklu każdy idzie do garderoby, przebiera się w kurtkę i już go nie ma.

Ale ja widuję nieraz młodych aktorów, którzy po spektaklach siedzą na dole w bufecie.
Tak, ale oni siedzą tutaj, ponieważ mieszkają w teatrze.

A gdyby nie mieszkali to by nie siedzieli?
Nie wiem. Może by siedzieli tutaj, a może gdzie indziej. Ja też biesiaduję tylko u siebie na tarasie z kolegami, przyjaciółmi. I to często z teatru. Tutaj nie mogę bo jak wypiję, to nie dojadę do domu.

Niedawno powiedział pan takie zdanie: „Świadczę specyficzne usługi dla ludności”. Może pan rozwinąć tą myśl?
Ktoś mnie kiedyś zapytał ogólnie o moją profesję. Jest to tylko i aż zawód. Aktorstwo stanowi zbiór wszelakich umiejętności poparty talentem, doświadczeniem, wrażliwością, sercem i duszą oraz wyglądem fizycznym. To wszystko razem daje pewną całość. Wykształconego, gotowego do pracy aktora. Pewien produkt. Ja świadczę usługi, ponieważ ludzie przychodzą do teatru, płacą za bilety. Patrzą na co iść, na dramat czy komedię na przykład. W końcu powiedzmy, że decydują się na komedię. Przychodząc na nią spodziewają się czegoś konkretnego i od razu wystawiają ocenę. Albo coś było śmieszne albo nie. Ja jestem od tego, aby dawać im teatr na dobrym poziomie, zgodny z gatunkiem. Gram bowiem dla widowni inteligentnej i wrażliwej. A świadczę usługi w tym sensie, że jestem do dyspozycji widowni. Jak chcą „Przyjęcie dla głupca”, to gram Pignona. Jeżeli zaś mają ochotę na „Popera. Komedię z piosenkami”, to dostają właśnie to przedstawienie. Aktor pracuje w usługach. A dobrych rzemieślników coraz mniej.

Lubi pan pracować z Krystyną Jandą? W końcu cały czas gra pan w „Namiętności” w jej reżyserii w Teatrze Nowym. Zastępował pan Janusza Gajosa w „Romulusie Wielkiem” w Teatrze Polonia w Warszawie. Była także propozycja zagrania w „Weekendzie z R”, ale ze względu na premierę „Fausta” w Tel Awiwie nie doszło to wtedy do skutku.
Cóż to jest za wspaniała kobieta, reżyser i menadżer. A przede wszystkim niesamowita aktorka. Ma genialne poczucie humoru, jest człowiekiem teatru. Życzę Teatrowi Nowemu, żeby przyjechała tu jeszcze kiedyś coś wyreżyserować.

Tylko czy będzie miała czas, skoro jest tak zajęta w swoim Teatrze Polonia w Warszawie?
No to najpierw trzeba z nią porozmawiać na ten temat. Żaden dobry reżyser nie ma czasu. Byłby to fantastyczny pomysł. W końcu jej „Namiętność” z powodzeniem gramy już dziewiąty sezon. Daj Boże każdemu reżyserowi aby jego spektakl grany był tak długo przy pełnej widowni.

W tej chwili można pana również gościnnie oglądać w Teatrze Komedia we Wrocławiu w „Kolacji dla głupca”. Czy jest to to samo przedstawienie, które mamy okazję oglądać w Poznaniu i dlaczego zdecydował się pan skorzystać z tej propozycji?
Skorzystałem, ponieważ jest to kompletnie inny spektakl z nowymi aktorami. Wrocławska wersja jest 20 minut krótsza. Niski, pulchny facet, Paweł Okoński, gra mojego interlokutora. Znakomity aktor, dyrektor i właściciel Teatru Komedia. Propozycję przyjąłem także dlatego, że wspólnie gramy w „Pierwszej miłości”. Znamy się, lubimy, nadajemy na tych samych falach.

I chyba łatwiej się było nauczyć tekstu.
Oczywiście. Z tym było dużo prościej. Różnica jest jeszcze taka, że we wrocławskiej wersji mamy polskie nazwiska, realia oraz nazwy ulic. Mam wrażenie, że Wrocław pokochał to przedstawienie. Bilety wykupione są na trzy miesiące naprzód. Moją powinnością jest grać. I nie jest prawdą, że komedia to gorszy rodzaj sztuki, granie komedii to przywilej.

Jakie ma pan dalsze plany w związku z teatrem oraz filmem? W czym będzie można pana zobaczyć w najbliższym czasie?
To, co wiem na pewno, to że nadal będzie mnie można oglądać w serialu „Pierwsza miłość”. I wszystkich do tego zachęcam. Jednocześnie dziękuję tym, którzy śledzą moje poczynania w teatrze. Na pewno dalej będę grał we Wrocławiu w „Kolacji dla głupca”, a być może niedługo również w kolejnej produkcji. Z kolei co będę robił w Teatrze Nowym tego nie wiem. Jeżeli zaś przyjdzie jakaś nowa propozycja od Krystyny Jandy, na pewno nie odmówię.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Ja również bardzo dziękuję, a korzystając z okazji chciałbym pozdrowić wszystkich czytelników. Do zobaczenia w teatrze i przed telewizorami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz