poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Domowe więzienie



Teatr Nowy tym razem postanowił sięgnąć po klasyczny już dramat Federico Garcii Lorki. Był on już wielokrotnie pokazywany na różnych scenach w Polsce. W 1987 roku Mario Camus nakręcił wersję filmową tej opowieści. Przyznam szczerze, że żadnej z nich nie widziałem. Również z samym tekstem nigdy nie miałem do czynienia. Niemniej temat wydawał mi się ciekawy i co najważniejsze aktualny. Dlatego z tym większą chęcią chęcią wybrałem się na wersję Magdaleny Miklasz.

Oglądamy historię matki oraz jej pięciu córek. Są one uwięzione w tytułowym domu i zupełnie odizolowane od świata zewnętrznego. Szczególnie od mężczyzn i ich "niecnych" zamiarów. Bohaterki te poznajmy w momencie, kiedy wracają z pogrzebu męża Bernardy, a zarazem ich ojca. Zrozpaczona żona nie potrafi sobie poradzić z zaistniałą sytuacją. Wyżywa się na wszystkich osobach z jej najbliższego otoczenia. Jest wśród nich również służąca Poncja oraz Maria Josefa, matka głównej bohaterki. Najbardziej zagadkową postacią okazuje się Ana Sol. W oryginale jest to kobieta, którą tutaj gra mężczyzna. Bardzo istotnym wątkiem jest zbliżający się ślub jednej z córek, Angustias. Czy ona jako jedyna przetrwa koszmar i ucieknie z tego chorego domu?

To, co najbardziej rzuca się w oczy w tym przedstawieniu to znakomita gra aktorów. Każda z bohaterek jest inna. W związku z tym reżyserka musiała zadbać o odpowiednie poprowadzenie poszczególnych postaci. Martirio jest najbardziej złośliwą i zazdrosną z córek. Julia Rybakowska wydobyła z niej to, co najlepsze. Jej grę ogląda się z przyjemnością. Jeżeli w ogóle można w tym przypadku użyć takiego słowa. Żadnych zastrzeżeń nie można mieć także do Justyny Pawlickiej-Hamade. Ona miała trudniej niż koleżanki, bo był to jej debiut na deskach Nowego. Ale podołała zadaniu i na pewno warto dać jej kolejne szanse. Ania Mierzwa grająca Adelę świetnie bawiła się swoją postacią. Oddała jej lekkość, swobodę i frywolność zarazem. Nie odstawała od swoich koleżanek również Dorota Abbe. Chociaż nie jestem specjalnym fanem jej talentu aktorskiego, tutaj okazała się przekonująca. Jej tajemnicza Magdalena może przykuwać wzrok odbiorcy. Najważniejsze zadanie miała jednak Edyta Łukaszewska. Angustias ma bowiem za chwilę opuścić dom rodzinny. Powoduje to liczne sprzeczki pomiędzy siostrami. Każda bowiem chce być na jej miejscu. Postać ta powinna w jakimś sensie wyróżniać się na tle innych. I tak właśnie jest.

Osobny akapit chciałbym poświęcić Anie Sol. Brawurowo gra ją Michał Kocurek. To jest w ogóle jego bardzo dobry sezon. Po niesamowitej roli w "Imperium" przyszedł czas na coś zupełnie niespodziewanego. Rola ta jest trudna do zagrania z dwóch powodów. Po pierwsze aktor nie wydobywa z siebie żadnego dźwięku. Musi zatem w jakiś inny sposób zainteresować widza. Robi to poprzez gesty, sposób chodzenia oraz ubiór. Bardzo trudnym zadaniem dla mężczyzny jest zagranie kobiety. Trzeba to bowiem zrobić w sposób wiarygodny. Najlepiej może to oczywiście ocenić płeć piękna. Moim skromnym zdaniem efekt jest piorunujący. Zapewne niejedna kobieta z lekką zazdrością będzie spoglądała na scenę.

Antonina Choroszy przyzwyczaiła nas już do ról dramatycznych. Czuje się w nich jak ryba w wodzie. Każdy kto widział spektakl "Rutherford i syn" ten wie, co mam na myśli. Tutaj idealnie oddaje charakter Bernardy, jej ciemną duszę i ból krzyczący z każdej partii jej ciała. Nie można również zapomnieć Sławy Kwaśniewskiej. Jako Maria Josefa budzi grozę i lęk. Widz autentycznie ma ciarki na plecach, kiedy ona wchodzi na scenę. Słówko należy się wreszcie Małgosi Łodej-Stachowiak. Jedynej tak naprawdę budzącej sympatię bohaterki tego przedstawienia. Jest ona przyjaciółką domu. Widać, że bardzo chciałaby pomóc wszystkim córkom, ale nie wie jak ma to zrobić. Siłą tego tekstu jest to, że nie trzeba biegać po scenie półtorej godziny, żeby być zapamiętanym. Bożena Borowska-Kropielnica pokazuje się widzom na mniej więcej 15 minut. Tyle tylko, że jej Prudencja jest zupełnie inna niż postaci siedzące z nią przy jednym stole na początku drugiej części. I właśnie ten kontrast sprawia, że nie sposób o niej zapomnieć.

Wielkie brawa należą się Dominice Błaszczyk za scenografię. Przykuwa ona wzrok pomimo pewnego minimalizmu. Nie jest ona jakoś specjalnie skomplikowana, bo mamy tam głównie sprzęt domowego użytku. Są krzesła, stół oraz umiejscowione po bokach pokoje córek. I to one właśnie robią największe wrażenie. Przyglądamy się najbardziej intymnym momentom z ich życia. Widać wtedy w ich oczach i gestach prawdziwy ból. Przenosi się on jednocześnie na nas. Wtedy czujemy się zupełnie bezradni, bo nie możemy im pomóc. Pozostaje nam tylko patrzeć i współczuć.

Tekst Lorki można cały czas odczytywać na nowo. W "Domu Bernardy Alba" pokazuje on bohaterki zagubione, słabe i nie potrafiące zawalczyć o swoje. W pewnym sensie jest to również obraz współczesnej kobiety. Często żeby udowodnić swoją wartość, musi ona dwa razy więcej pracować. Kojarzona jest bowiem z typową matką Polką, która wyprasuje, ugotuje i zajmie się dziećmi. Pytanie tylko kiedy to się zmieni. Oby jak najszybciej.

Mateusz Frąckowiak




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz