Zdjęcie: Radosław Lak
„Granie
w farsach sprawia mi dużo satysfakcji”
Z Wiesławem
Paprzyckim, solistą Teatru Muzycznego w Poznaniu, rozmawiał Mateusz Frąckowiak.
Można
pana oglądać zarówno w przedstawieniach muzycznych, jak i w farsach. Który z
tych gatunków jest panu bliższy?
Z racji tego, że najpierw miałem okazję grać w
musicalach, później w operetkach, a dopiero na samym końcu w farsach,
najbliższe są mi spektakle muzyczne. Dzięki farsom uczę się zupełnie innego
aktorstwa, a przy okazji odpowiedniego akcentowania. Jest to szczególnie ważne
w teatrach muzycznych, gdzie publiczność aż tak bardzo nie zwraca uwagi na
takie niuanse.
Muzyka
towarzyszyła panu od najmłodszych lat?
Oczywiście. Już w szkole podstawowej śpiewałem w
chórze, później startowałem w różnych konkursach recytatorskich w kategorii
poezja śpiewana, grałem na gitarze, samemu pisząc teksty do utworów. I udawało
mi się zajmować w nich całkiem wysokie miejsca. Jednak do czasu matury nie
myślałem, że aktorstwo będzie moją pasją.
Z
czym się panu kojarzy dzieciństwo? Jakie obrazy z tamtych czasów zostały w pana
głowie?
Urodziłem się w miejscowości Żary, obecne
województwo lubuskie. Bardzo miło
wspominam dzieciństwo, ponieważ chodziłem na zajęcia z modelarstwa oraz do
szkoły muzycznej. Miałem obok siebie dużo koleżanek i kolegów. To były zupełnie
inne czasy. Po maturze wyjechałem z mojej rodzinnej miejscowości i znalazłem
się w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Inżynieryjnych we Wrocławiu, na wydziale
ogólno-inżynieryjnym. Była to moja pierwsza uczelnia w życiu.
Jak
pan wspomina ten okres?
Pierwszy rok bardzo dobrze, drugi trochę gorzej
(śmiech). Może dlatego, że śpiewałem też w estradzie wojskowej i ta muzyka
nawet mi trochę wtedy przeszkadzała. Dużo wyjeżdżaliśmy na koncerty, a ja miałem
w planach pójcie do marynarki wojennej jako saper. Po drugim roku zrezygnowałem
z tej szkoły, wróciłem do Żar oraz do szkoły muzycznej w Zielonej Górze, gdzie
uczyłem się śpiewu. Moją nauczycielką była pani Lidia Gawrylarz, znakomity
pedagog. Wyszło od niej wielu znakomitych śpiewaków, takich jak chociażby Romuald
Tesarowicz – wielki głos operowy. To ona powiedziała mi, że muszę śpiewać i
zdawać do Akademii.
I
studiował pan w Akademii Muzycznej w Katowicach, na wydziale wokalno-aktorskim.
Dlaczego wybór padł akurat na tę szkołę?
Wszystko stało się właśnie dzięki pani profesor
Gawrylarz. Poleciła mi dwie szkoły, w Warszawie i właśnie w Katowicach. Zdecydowałem
się na Śląsk i dostałem się za pierwszym razem. Z niedowierzaniem patrzyłem na
gablotę, gdzie widniało moje nazwisko (śmiech). Te sześć lat wspominam bardzo
miło i gdybym miał wrócić i powtórzyć studia, to na pewno raz jeszcze w tym
samym miejscu i w tamtym okresie. Chociaż były to ciężkie czasy, bo wszystko
dostępne było w sklepach na kartki. Już w piątki sklepy zamykano, a ponieważ miałem
bardzo daleko do domu, zbyt często do niego nie jeździłem. Zostawałem sam w
akademiku, gdzie nawet nie dawało się zjeść porządnego obiadu. Głęboka komuna,
w dodatku na uboczu Katowic. Na szczęście oprócz kolegów, miałem też
wspaniałych pedagogów od dykcji, recytacji, aktorstwa czy też charakteryzacji. Jednak
wszystkiego nauczyłem się dopiero w Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach, od
tamtejszych aktorów. Nie wiem jak jest teraz na uczelniach, czy ktoś przychodzi
z zewnątrz i uczy studentów, czy może robią to na własną rękę. Mogę również
śmiało powiedzieć, że byłem pierwszą osobą, która po sześciu latach, w 1988
roku na dyplomie, oprócz recitalu „Do dalekiej ukochanej” Beethovena,
przygotowała także przedstawienie „My Fair Lady”.
Był
to rok 1988, a pan zagrał tam rolę Higginsa. Ta postać była panu najbliższa?
Przede wszystkim muszę zacząć od tego, że pedagodzy
w Akademii Muzycznej byli bardzo niezadowoleni, ponieważ stawiano głównie na
solowy śpiew operowy. W związku z tym nie chcieli się zgodzić na wystawienie
„My Fair Lady”. Jednak ja się nie poddawałem, bo chciałem zdawać do Teatru
Muzycznego, a tym samym skupić się na trochę innym gatunku. Na szczęście udało
mi się wszystkich przekonać i było to duże wydarzenie. Również z tego powodu,
że w realizację zaangażowanych było mnóstwo osób z różnych wydziałów. Ja sam
biegałem po mieście i rozwieszałem plakaty (śmiech). Ze względu na ogromne zainteresowanie,
musieliśmy powtarzać nasz dyplom dwa razy.
Profesora
Higginsa gra pan również obecnie w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Czym te dwie
wersje różnią się od siebie?
Tamta historia była znacznie skrócona, ponieważ nie
mieliśmy odpowiednich środków, aby zrobić porządne dekoracje. Pedagodzy mówili,
że jak chcę robić musical, to sam muszę sobie radzić (śmiech). Poznańska
realizacja jest inna, bo mamy do czynienia z zawodowym teatrem. Rolę Higginsa
wciąż kocham, a nawet trochę się z nią nawet utożsamiam.
Niezwykle
interesującym okresem w pana biografii jest angaż w Teatrze Muzycznym w Gdyni.
Jego ówczesnym dyrektorem był Jerzy Gruza. Jak pan wspomina tego znanego
reżysera, scenarzystę oraz aktora filmowego?
To, co mnie jako młodego człowieka spotkało po
studiach, było ogromnym zaskoczeniem. Kiedy przyjechałem do Gdyni, okazało się,
że będę miał przesłuchanie w małej sali, gdzie oczywiście siedziała komisja. Nagle
Jerzy Gruza pyta się, czy mogę zaśpiewać na dużej scenie. Odpowiedziałem, że
nie ma problemu. Jak się później okazało, tam odbywała się próba do jakiegoś
dużego przedstawienia. Na scenie był balet, chór i orkiestra. Nagle Jerzy mówi
do wszystkich, żeby zeszli na chwilę ze sceny, bo odbędzie się krótkie
przesłuchanie. Byłem potwornie zestresowany obecnością tylu osób, podejrzliwie
na mnie patrzących. Zacząłem śpiewać, kiedy nagle dyrektor mi przerwał mi i
poprosił do siebie, do gabinetu. I tutaj stała się dla mnie rzecz niebywała.
Jerzy Gruza stwierdził, że mnie przyjmuje, przedstawił warunki i spytał czy mi
odpowiadają. Odpowiedziałem, że oczywiście i wszystko zostało załatwione w piętnaście
minut.
W
tamtym okresie zagrał pan w wielu znanych musicalach, takich jak chociażby
„Nędznicy”, „Oliver” czy też „Jesus Christ Superstar”. Jak w tamtych tworzyło
się ten gatunek?
Wtedy była to nowość i ciężko było pozyskać prawa do
wystawiania tych tytułów. W przypadku „Nędzników” wszystkie elementy
scenografii musiały być takie same jak w oryginale. Potrzebna była również
scena obrotowa. Teatr Muzyczny w Gdyni był wtedy najważniejszą tego typu sceną
w Polsce. Ogromną przyjemnością było też zagrać u boku Marka Piekarczyka jako
Jezusa w „Jesus Christ Superstar”. Tym bardziej, że również zespół TSA grał
razem z orkiestrą. O bilety było trudno, a graliśmy przez cały rok, z wyjątkiem
miesiąca sierpnia. Z kolei w „Oliverze” musiał zagrać pies rasy bulterier,
którego ciężko było dostać. Myślę, że ten pies miał większą stawkę ode mnie
(śmiech). Były to piękne czasy musicalowe.
W
1990 roku odbyliście wielkie tournée po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Jak
tamtejsza publiczność was przyjmowała?
Było to niesamowite przeżycie. Byliśmy tam także z
piosenkami lwowskimi, w reżyserii państwa Dzieduszyckich. Graliśmy to dla
tamtejszej Polonii. Przychodzili starsi ludzie i płakali, ponieważ mieli okazji
cofnąć się do lat dzieciństwa. Wtedy nie podróżowaliśmy samolotami, tylko wanami.
Jak dobrze pamiętam, cała trasa trwała ponad miesiąc. Byliśmy w Montrealu,
Ottawie, Chicago i Nowym Jorku. Na Brodwayu miałem okazję zobaczyć tablicę
wykutą „rodzinie” Le Miserables. Znalazły się tam wszystkie miasta, a na końcu
również Gdynia. W związku tym zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Pamiętam też
małżeństwo, które jeździło za nami po wszystkich stanach i oglądało kolejne
przedstawienia. Bardzo miło wspominam ten okres w moim życiu.
Jak
to się stało, że w 1993 roku trafił pan do poznańskiego Teatru Muzycznego?
Zacznę od tego, że wcześniej na rzecz Stanów, zrezygnowałem
z angażu w Gdyni. Za Oceanem miałem okazję śpiewać w dużych ośrodkach kultury.
Po rocznym kontrakcie wróciłem do Polski i podjąłem pracę w Teatrze Muzycznym w
Poznaniu, gdzie pracuję do dzisiaj.
W
tutejszym teatrze wykreował pan wiele niezapomnianych ról. Które są panu
najbliższe?
Ciężko odpowiedzieć na
to pytanie, bo każda z nich była inna. Na szczęście nie mam takiej roli, której
bym nie lubił. Na pewno granie w farsach sprawia mi dużo satysfakcji, ponieważ
mogę się wtedy aktorsko „wyżyć”.
Musical "Jekyll & Hyde". Zdjęcie: Tomasz Łozowicki
Od niedawna ma pan okazję grać w musicalu „Jekyll & Hyde”. Czy podczas castingu pojawiła się trema?
Nie. Wiedziałem, że
przyjedzie duża grupa osób z Polski, więc podszedłem do castingu z ciekawości.
Gdybym się nie dostał, nie załamałbym się z tego powodu.
A
co się panu podoba w samej historii?
Jest to wielki hit
broadwayowski, z przepiękną muzyką. Każda postać jest świetnie napisana. Mam
nadzieję, że musical ten będzie grany jak najdłużej w naszym teatrze.
Już
w grudniu odbędzie się premiera komedii „Akompaniator” w reżyserii Grzegorza
Chrapkiewicza, między innymi z pana udziałem. Czy wcześniej słyszał pan
cokolwiek o tym tekście?
Coś kiedyś słyszałem na
jego temat, ale niezbyt dużo. Tekst był zaproponowany przez reżysera, ponieważ
kiedyś rozmawialiśmy, że chciałbym zagrać monodram. Na co on odpowiedział, że
takie formy teatralne powinny grać naprawdę duże gwiazdy. A więc na mnie też
kiedyś przyjdzie pora (śmiech). W związku z tym wybrał ten tekst, który rozpisany
jest na dwójkę aktorów. Moją partnerką sceniczną jest Lucyna Winkel, z czego
się ogromnie cieszę.
Co
najbardziej pana zaintrygowało w historii śpiewaczki i towarzyszącemu jej od
trzydziestu lat pianiście?
Pani Anna Burzyńska,
autorka tekstu, świetnie tę historię napisała. Bardzo dobrze się jej uczy i
czyta, co w dzisiejszych czasach jest rzadkością. Jest to dla mnie odpowiednia rola, ponieważ mój
bohater ma 55 lat. Rzeczywiście towarzyszy swojej partnerce scenicznej od
trzydziestu lat i po tym czasie postanawia wyznać jej miłość. I tutaj dopiero
zaczyna się pełna zwrotów akcji opowieść. Nazwałbym ją tragikomedią. Można
powiedzieć, że pan Leon jest trochę psychopatą. Reżyser powiedział mi, że muszę
sobie wyobrazić taką sytuację, że nie mam rodziny, przez całe życie mieszkam
przy mamusi, mam zagwarantowane codziennie obiadki, posiadam jedną koszulę i
prochowiec. Przez to wszystko coś zaczyna się w mojej głowie buzować i zaczynam
żyć w dwóch, równoległych światach. Powiem tylko, że końcówka jest bardzo
mocna, ale szczegółów oczywiście nie będę zdradzał. Myślę, że powstanie jeszcze
druga część „Akompaniatora” (śmiech). Ta rola sprawia mi ogromnie dużo
satysfakcji i stanowi dla mnie rodzaj aktorskiego testu, z czego się ogromnie
cieszę.
Co
chce powiedzieć pana bohater przeciętnemu widzowi, nie mającemu nic wspólnego
ze światem artystycznym?
Ta historia wyróżnia
się przede wszystkim autentycznością. Ostatnio oglądałem w telewizji film
dokumentalny o człowieku zamkniętym w sobie, rozmawiającym z lalkami. Brał je na
wycieczki, dawał im do czytania gazety i sprawdzał co czytają. Można śmiało
powiedzieć, że on z nimi żył. Na początku myślałem, że to jakiś żart, ale okazało
się, że nie. W swoim świecie czuł się bezpiecznie. Podobnie jest z moim
bohaterem. Przez trzydzieści lat nic nie mówił, tylko ją obserwował, ale w
głębi serca jej pożądał. A zatem przeciętny widz zobaczy, że tacy ludzie
również istnieją. A kto wie, może nawet przyjdą na spektakl. Kiedy oglądamy w
telewizji wiadomości aż trudno uwierzyć, w jakich czasach żyjemy.
Z
reżyserem Grzegorzem Chrapkiewiczem współpracował pan już w 2010 roku przy
okazji „Mayday”. Czy tym razem praca wyglądała podobnie?
W „Akompaniatorze”
jesteśmy z Lucyną Winkel na scenie we dwójkę. W związku z tym jest więcej
czasu, żeby reżyser mógł popracować nad naszymi postaciami. Jednocześnie daje
nam dużo swobody w ich budowaniu. W „Mayday” była większa obsada, a więc czasu
na indywidualne rozmowy było znacznie mniej. Jest to bardzo konsekwentny i zarazem
ostry reżyser, z którym bardzo dobrze się pracuje. To co proponuje aktorom i
widzom jest zawsze na najwyższym poziomie artystycznym.
Przedstawienie
jest również szczególnym wydarzeniem z tego powodu, że powiązane jest także z
25-leciem pracy artystycznej pana partnerki scenicznej, Lucyny Winkel.
I bardzo się z tego
powodu cieszę, że mogę uczestniczyć w takim święcie Lucyny. Na pewno będzie to
dla niej ogromne przeżycie i myślę, że z tego powodu również i mi się udzielą
emocje. Pojawią się specjalni goście i aktorzy, z którymi miała okazję grać
przez te wszystkie lata.
Pana
żona również jest związana z Teatrem Muzycznym. Czy zdarza się tak, że
wytykacie sobie nawzajem błędy?
Rzeczywiście, moja żona
gra na skrzypcach w orkiestrze Teatru Muzycznego. Przyjęliśmy taką zasadę, że
rzadko rozmawiamy w domu o pracy. Oczywiście nieraz nie da się tego uniknąć.
A
kto jest pana największym fanem?
Mamy jedną córkę. Ma 18
lat i w tym roku będzie zdawała maturę. Kończy Szkołę Muzyczną na ulicy Solnej
w Poznaniu, gdzie początkowo grała na skrzypcach, ale koniec końców skupiła się
na gitarze, z której będzie robiła dyplom. Natomiast na Akademię wybiera się na
lutnię, bo bardzo interesuje ją barok. W związku z tym oczywiście mamy wspólne
tematy. Przychodzi na spektakle i może ocenić nasz występ pod względem wokalnym
i muzycznym. Jest istotnym krytykiem, ale co może ojcu powiedzieć? Zawsze jest
bardzo dobry (śmiech).
Jakie
są pozateatralne pasje Wiesława Paprzyckiego?
Pasje na pewno by się
znalazły, ale brakuje na nie czasu. Na pewno nie zająłbym się nigdy
modelarstwem, bo na to trzeba mieć dużo cierpliwości (śmiech). Z kolei
uwielbiam podróżować, położyć się na kocyku na plaży i poczytać książkę.
Jak
się panu żyje w Poznaniu?
Świetnie. Bardzo mi się
podoba to miasto. Zresztą tutaj poznałem żonę i założyłem rodzinę.
Podczas
sylwestrowych i noworocznych koncertów „Operetkowa Lista Przebojów” wystąpi pan
także jako konferansjer. Przygotowuje się pan jakoś specjalnie do tej roli czy
będzie to czysta improwizacja?
Nie będzie to
improwizacja, bo specjalnie z tej okazji stworzony został dosyć trudny program.
Do tego trzeba wymyślić odpowiedni scenariusz. Chociaż być może nieraz pójdę na
tak zwany żywioł, zobaczymy (śmiech). Mam już w głowie pewną koncepcję, dlatego
usiądziemy wspólnie z Jarkiem Patyckim, z którym będę te koncerty prowadził, i na
pewno coś interesującego wymyślimy.
W
styczniu zagra pan z kolei Horacego
Vandergeldera w „Hello, Dolly!”. Kim jest pana bohater i czy miał okazję
oglądać inne wersje tego znanego musicalu?
Nie miałem okazji
oglądać innych wersji, z wyjątkiem jakichś fragmentów na youtubie. Co do mojego
bohatera, to jest on sklepikarzem, który przeżywa pewne perypetie miłosne.
Jednak póki co nie chciałbym jeszcze zdradzać zbyt wielu szczegółów. Zapraszam
wszystkich widzów do Teatru Muzycznego, żeby przekonali się na własne oczy co z
tego wyjdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz