Zdjęcie: Jakub Wittchen
W środowisku teatralnym od kilku miesięcy trwa spór o to, w jaki sposób należy wystawiać "Dziady". Moim zdaniem jest on sztuczny i wykreowany na potrzeby mediów. Każdy reżyser ma bowiem swój własny pomysł i na pewno nie będzie nikogo słuchał. Nieco ponad miesiąc temu Michał Zadara wystawił w Teatrze Polskim we Wrocławiu dramat Mickiewicza bez żadnych cięć. W dodatku jeszcze nie w całości, ponieważ w przyszłym roku obejrzymy ciąg dalszy. I chwała mu za to. Może w końcu młodzież zapozna się z utworem wieszcza nie tylko we fragmentach. Z kolei Radosław Rychcik w Teatrze Nowym w Poznaniu postanowił przenieść bohaterów tego dzieła do Stanów Zjednoczonych. Pomysł wydawał się dość ryzykowny i od razu nasuwało mi się pytanie, dlaczego nie można było pozostać na gruncie polskim. Z drugiej strony postanowiłem za dużo o tym nie myśleć, tylko pójść do teatru i obejrzeć rezultat pracy twórców. To, co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Spektakl został podzielony na dwie części. Pierwsza, zdecydowanie bardziej humorystyczna, ma za zadanie przedstawienie poszczególnych bohaterów. I tak oto przez kilkanaście minut oglądamy na scenie Guślarza-Jokera (Tomasz Nosinski) oraz Dziewczynę-Marilyn Monroe (Gabriela Frycz). Ten duet wprowadza nas w niezwykły, magiczny klimat. Ich słowa co rusz powtarza rozśpiewany Chór (Julia Rybakowska, Oksana Hamerska i Anna Mierzwa). W tym miejscu chciałbym zatrzymać się szczególnie przy Tomaszu Nosinskim. Można powiedzieć, że kradnie on to przedstawienie. Oczywiście w tym pozytywnym tego słowa znaczeniu. To, w jaki sposób zagrał Guślarza, do złudzenia przypominającego Jokera z filmu Christophera Nolana, budzi moje największe uznanie. Na szczęście nie starał się on naśladować Heatha Ledgera, ponieważ byłoby to sceniczne samobójstwo. W zamian otrzymaliśmy naszego, poznańskiego Jokera. Nie mogłem od niego oderwać wzroku i do teraz mam go w pamięci. Niezwykle wyraziste aktorstwo, poparte wytężoną pracą nad stworzeniem tak wymagającej postaci. Wielkie brawa dla nowego aktora Nowego. Bardzo podobały mi się bliźniaczki z Lśnienia, czyli Rózia i Józio. Marta Szumieł i Grzegorz Gołaszewski są wprost stworzeni do tego typu ról. Przykuwają wzrok od momentu, kiedy odwracają się do publiczności i zbliżają się do niej. Fani "Lśnienia" z pewnością mieli ogromną frajdę patrząc na tę dwójkę. Przekonujący okazał się wreszcie Maciej Zabielski. W roli Złego Pana zwracał się bezpośrednio do publiczności, która mogła poczuć się niczym grupa sędziów, mających za chwilę wydać wyrok. W pierwszej odsłonie nie mogło wreszcie zabraknąć Gustawa-Konrada. Mariusz Zaniewski ucharakteryzowany na hipisa, pije z automatu coca-colę, a jego luz sprawia, że słowa Mickiewicza brzmią w jego ustach jakby inaczej. Co nie znaczy, że przestają być aktualne. Wprost przeciwnie.
Wszystkim tym wydarzeniom towarzyszy ciekawa scenografia. Otóż na scenie widzimy boisko do koszykówki i nie ma w tym żadnego przypadku. W końcu to właśnie ta dyscyplina sportu, oprócz futbolu amerykańskiego, jest najważniejsza za Oceanem. Tym razem kosz posłużył również za szubienicę, na której wieszano kolejne postaci. W tym miejscu trzeba wspomnieć o jeszcze jednym pomyśle reżysera. Otóż postanowił on dołączyć do obsady statystów o czarnym kolorze skóry. Rzecz jasna jest to nawiązanie do niewolnictwa. Zresztą problem mniejszości w Stanach jest nadal gorącym tematem. Tyle tylko, że na gruncie polskim zyskuje jeszcze większe znaczenie. Co rusz przecież mamy sytuacje, w których obcokrajowcy są u nas poniżani. Szczególnie widoczne jest to na piłkarskich stadionach. Pierwszą część kończy motyw z programu "997", wykonywany przez Chór. Jest to zapowiedź czegoś niepokojącego, co jak się później okaże, czeka nas tuż po przerwie.
Zdjęcie: Jakub Wittchen
Drugą, dużo mroczniejszą część, otwiera Wielka Improwizacja. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że jest ona wygłaszana przez Gustawa Holoubka w ciemnościach, na pustej scenie. Pochodzi oczywiście ze słynnej "Lawy" w reżyserii Tadeusza Konwickiego. Premiera tego filmu odbyła w ważnym dla naszego kraju 1989 roku. Użycie tego monologu w tak nieoczywistej wersji "Dziadów", w takich a nie innych okolicznościach, okazuje się ciekawym zabiegiem. Podejrzewam, że większość młodych osób nawet nie wiedziała co to za nagranie. Mam jednak nadzieję, że po przyjściu do domu, włączyli youtube'a i to sprawdzili. Następnie na scenie pojawia się nagi chór niewolników wykonujący "Zemstę na wroga". Jest to scena, która została mi w głowie przede wszystkim ze względu na Michała Kocurka, który nadawał jej niepojący rytm. No i wreszcie przyszedł czas na krwawy finał w stylu Quentina Tarantino. Czułem się jakbym był na planie jego filmu. I tutaj chciałbym zwrócić szczególną uwagę na postać czarnej służącej. Konia z rzędem temu, kto by bez zawahania powiedział, że pod charakteryzacją ukrywa się Maria Rybarczyk. Tym razem może nie miała zbyt dużo do zagrania, ale to właśnie ona doprowadza do końcowej masakry i dlatego jest tak ważna. Nie chcę przy tej okazji zbyt dużo zdradzać, ale powiem tylko, że trzy postaci w białych habitach Ku-Klux-Klanu (Marta Szumieł, Grzegorz Gołaszewski i Maciej Zabielski) wprowadziły dużo niebanalnego humoru. Na scenie nie mogło też zabraknąć Senatora. Mirosław Kropielnicki wypadł w tej roli niezwykle przekonująco, wydobywając ze swej postaci zarówno grozę, jak i humor.
"Dziady" Radosława Rychcika są jak na razie najlepszym przedstawieniem tego sezonu w Poznaniu. Reżyser udowodnił, że dramat Mickiewicza jest wciąż aktualny i można go pokazywać w sposób atrakcyjny. Podejrzewam, że ta wersja bliższa będzie jednak młodszej publiczności, która spotyka się z amerykańską popkulturą na co dzień. W dodatku w o wiele większym zakresie niż nasi rodzice i dziadkowie kilkanaście lat temu.To przedstawienie udowadnia, że teatr jest wciąż żywy i potrafi zaskakiwać. Gorąco polecam.
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz