Jeżeli są filmy, do których nie chce mi się wracać, to debiut reżyserski Josepha Gordona-Levitta jest właśnie jednym z nich. Aktor kojarzony dotąd ze znanymi hollywodzkimi hitami, takimi jak chociażby "Lincoln" czy "Incepcja" postanowił nakręcić własną fabułę. Miało być śmiesznie i inteligentnie, a wyszło odwrotnie. Wyszedłem z kina zażenowany tym, co zobaczyłem. "Don Jon" w niewielkim stopniu różni się od płytkich komedii w stylu "American Pie". Wprawdzie ma on w sobie pewną głębię, ale to zdecydowanie za mało, żeby używać w przypadku tego tytułu słów typu "odkrycie".
Historia, którą oglądamy jest banalna. Oto bowiem poznajemy faceta uzależnionego od erotyki, lubiącego spędzać czas z kolegami w nocnych klubach. Oceniają tam dziewczyny w skali od 1 do 10. Pewnego dnia zjawia się tam Barbara(Scarlett Johansson), a Jon oczywiście zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Problem polega na tym, że następnego dnia uświadamia sobie, że nie zna jej nazwiska i nie wziął od niej numeru telefonu. W związku z tym rozpoczyna poszukiwania. Kiedy w końcu ją odnajdzie i zaczną się spotykać, jego wybranka dowie się przez przypadek o jego uzależnieniu. No i tutaj ma się niby rozpocząć opowieść o wielkiej przemianie pod wpływem miłości. Pytanie brzmi czy w ogóle do niej dojdzie?
To, co najbardziej denerwuje to wtórność fabuły. Co chwilę oglądamy te same sekwencje, powtarzane do znudzenia. Mianowicie widzimy jak Jon jedzie wieczorem do klubu, następnie ogląda fimy erotyczne na swoim kompurze, po czym kolejnego dnia śpieszy się do kościoła na mszę. Z kolei kiedy idzie do spowiedzi, otrzymuje od księdza tą samą pokutę. O ile na początku mnie to nawet śmieszyło, o tyle po kilkunastu minutach zacząłem się zastanawiać, ile razy jeszcze będę oglądał w kółko jedno i to samo. Coś zaczyna się zmieniać w momencie, kiedy główny bohater spotyka na swojej drodze inną dziewczynę, nieco bardziej wycofaną, przeciwieństwo seksbomby Johansson, czyli Esther(Julianne Moore). I oczywiście widz ma się tutaj wzruszyć, zacząć kibicować Jonowi. Szczerze mówiąc mało mnie to obchodziło, co się dalej wydarzy. Bardziej zajęty byłem spoglądaniem na zegarek, kiedy w końcu pojawią się na ekranie napisy końcowe.
Jedynym elementem godnym uwagi jest aktorstwo. Gordon-Levitt czuje się przed kamerą swobodnie i dobrze oddaje charakter swojej postaci. Bardzo autentycznie wypadła też Julianne Moore. Może nie przyciąga ona jakoś specjalnie swoją urodą, ale akurat w tym przypadku było to niepotrzebne. Wprost przeciwnie. Widz miał uwierzyć w to, że ta kobieta ma coś zupełnie innego do zaoferowania. Jej zaprzeczeniem jest Johansson, która miała za zadanie świetnie wyglądać. Aktorsko nie miała bowiem zbyt wiele do pokazania. Tak więc można powiedzieć, że zadanie wykonała celująco. Pozostaje tylko kwestia gustu. A wiadomo, że o nim się nie dyskutuje. Ciekawym pomysłem okazał się także motyw muzyczny, towarzyszący głównemu bohaterowi podczas każdorazowego włączania kompuerta. Z pewnością zostaje on w głowie po seansie. Całe szczęście, że chociaż coś zostaje.
"Don Jon" jest dla mnie filmową wydmuszką i jednym z największych rozczarowań tego roku. Humor zaserwowany przez reżysera bawi tylko momentami, a historia jest tak banalna, że mógłby ją napisać każdy. Podejrzewam, że gdyby ktoś nieznany przyszedł do producenta z taką historią, zostałby odesłany z kwitkiem. No ale w końcu mówimy o aktorze z nazwiskiem. A takie osoby, jak wiadomo, mogą więcej. Niestety. Szczególnie kiedy dodatkowo zatrudnią dwa duże nazwiska. I pomyśleć, że miało być tak pięknie...
Mateusz Frąckowiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz