„Moim
największym krytykiem jest żona”
Z Michałem Kocurkiem, aktorem Teatru
Nowego w Poznaniu, którego już 5 kwietnia na Scenie Nowej będzie można zobaczyć
w spektaklu „Dom Bernardy Alba” rozmawia Mateusz Frąckowiak.
Kilka
lat temu zdecydowałeś, że będziesz zdawał do krakowskiej PWST. Skąd taki wybór
i czy od początku myślałeś akurat o tym mieście?
Zdecydowałem się na ten kierunek od razu po liceum,
ale to się nie udało. Miałem bardzo duże ciśnienie ze strony rodziców, którzy
odradzali mi wybór takiej drogi życiowej. W związku z tym studiowałem różne
bardzo dziwne rzeczy, zanim podjąłem ostateczną decyzję. I tak mam zaliczone
dwa lata prawa administracyjnego oraz turystki. W końcu powiedziałem swoim
rodzicom, że przez kilka lat robiłem to, co chcieli abym robił, ale teraz chcę
spróbować czegoś, co mnie najbardziej interesuje. No i wybór padł na aktorstwo.
Od początku brałem pod uwagę tylko Kraków i na szczęście moja intuicja mnie nie
zawiodła.
Przyjęła
się taka opinia, że w szkołach teatralnych najbardziej liczy się rywalizacja,
nie ma czasu na przyjaźnie. Czy w twoim przypadku tak właśnie było?
Według mnie utarła się taka opinia, ponieważ ten
zawód sam w sobie jest konkurencyjny. Z kolei w szkole to tak nie działa. Są
oczywiście pewne etapy, bo na pierwszym roku wszyscy się kochają, na drugim
dostaje się małpiego rozumu, na trzecim powoli zaczynają się robić niesnaski, a
na czwartym – kiedy trzeba już robić dyplom – wszyscy się nienawidzą. Rzecz
jasna, jest to związane z przyznawaniem ważnych lub mniej ważnych ról w spektaklu.
Chyba, że uda się zrobić przedstawienie, gdzie ten tort podzielony zostanie w
miarę równo. W moim przypadku było właśnie tak, że każdy mógł się pokazać z
dobrej strony, w związku z tym szczęśliwie ominął nas etap wzajemnej nienawiści.
Zresztą od początku trzymaliśmy się razem i to była nasza największa siła. O
wszystko walczyliśmy razem, dzięki czemu np. mieliśmy zajęcia z takimi profesorami,
z jakimi chcieliśmy mieć. Szkoła okryta jest trochę takim kloszem, wszyscy na
ciebie chuchają i dmuchają, co z jednej strony jest dobre, bo czujesz się
niezwykle komfortowo, ale kiedy ją kończysz przychodzi taki szok. W teatrze,
filmie czy telewizji zaczyna się robić dżungla. Mam tu na myśli zachowania
międzyludzkie. Kto jest silny psychicznie, ten sobie radzi, zaś słabsi odpadają.
Kiedy
pracujesz już w konkretnym teatrze, jest szansa na przyjaźnie, czy tutaj żyjesz
od roli do roli, a kiedy gasną światła, każdy rozchodzi się do swoich zajęć?
Oczywiście, że jest szansa na bardzo dobre
znajomości. My w Teatrze Nowym mamy bardzo duże szczęście – posiadamy zgraną
ekipę, w większości znającą się z Krakowa. A nawet jeżeli nie, to tak się
akurat zdarzyło, że wszyscy młodzi pojawili się w Poznaniu mniej więcej w tym
samym czasie. W związku z tym trzymamy się razem. Dotyczy to również tej
starszej grupy aktorów. Ten teatr jest zresztą dość mocno zespołowy i ten duch
Izabelli Cywińskiej przetrwał. Bardzo się cieszę, że jestem tutaj, bo w takich
warunkach pracuje się o wiele lepiej.
Wróćmy
jeszcze na chwilę do czasów studenckich. Debiutowałeś na scenie jako student IV
roku w musicalu „Francesco” w Teatrze Muzycznym w Gdyni u Wojciecha
Kościelniaka. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci z tamtych czasów?
Bardzo dużo, ponieważ po pierwsze był to mój debiut.
A po drugie nie był to taki zwykły występ, że wychodzisz na scenę tylko na
chwilę, po czym schodzisz. Tutaj zagrałem główną rolę i na scenie byłem praktycznie
cały czas. To był moloch, kolos. Gigantyczna rola jak na debiutanta. Widownia
była co najmniej trzy razy większa w porównaniu ze znanymi mi teatrami. Oprócz
tego ogromna obsada, ponieważ na scenie nieraz obecnych było około 70 osób
razem ze mną. Pamiętam, że byłem zadowolony nie tyle z siebie – chociaż
oczywiście też – ale w ogóle z tego, jak to wszystko wypadło.
Jak
to się zatem stało, że z odległego Krakowa trafiłeś do stolicy Wielkopolski?
Kiedy robiliśmy nasz dyplom, czyli „Sen nocy
letniej”, na festiwalu w Łodzi zobaczył nas ówczesny dyrektor Nowego – Janusz
Wiśniewski. Bardzo mu się ten spektakl spodobał i stwierdził, że ściągnie nas z
nim tutaj. Traktowaliśmy to z przymrużeniem oka, ale koniec końców, po dwóch
latach tak się właśnie stało. Początkowo część z nas zatrudnił na etatach. Ja
na przykład przez pół roku grałem tutaj gościnnie, po czym dostałem propozycję
pozostania na stałe. No i ją przyjąłem.
Skoro
już jesteśmy przy Januszu Wiśniewskim: czy trudno było współpracować z osobą,
która miała swoją własną wizję teatru, ciężką do przetrawienia dla widza rzadko
odwiedzającego teatr?
Oczywiście, że było trudno, ale czy nie jest tak, że
z każdym zawsze jest jakaś trudność we współpracy? Z jednej strony jest coś,
czego nie spotkałeś przy okazji pracy z kimś innym i na odwrót. W związku z tym
zawsze gdzieś czujesz jakiś brak. Czasami dogadywałeś się w jednych sprawach, a
w drugich zupełnie nie. Raz zdarzało się, że w czymś grałeś, a kiedy indziej takiej
szansy nie dostałeś. Akurat w wizji poprzedniego dyrektora trudno było mu
wpasować nas wszystkich od razu tak, żebyśmy byli zadowoleni. Mówiąc my, mam na
myśli młodych aktorów, którzy od razu chcieli wejść na scenę i grać. Ja
dostałem rolę w „Lobotomobilu” Janusza Wiśniewskiego, na którą musiałem się
naczekać. Po tej roli, pomimo że to się dyrektorowi podobało, znów musiałem
długo czekać na kolejną szansę, czego wtedy nie rozumiałem.
A
zatem Janusz Wiśniewski nie był takim kompanem, kimś, z kim można było
porozmawiać, przedstawić swoją wizję.
On miał swoją wizję i twardo się jej trzymał. Można
było porozmawiać, zaproponować coś swojego, tylko że niekoniecznie to uwzględniał.
Albo uwzględniał w swoim czasie, ale że tego czasu mu zabrakło (bo został
odwołany), to już nie ma co do tego wracać. Z kolei odkąd dyrektorem jest Piotr
Kruszczyński, nie mam prawa narzekać, że gram za mało. Jestem z tego
zadowolony, robię dużo różnych projektów i jeżeli dalej ma to tak wyglądać,
jestem za.
A
żałujesz, że w repertuarze nie ma już takich spektakli jak wspomniany przez
ciebie „Lobotomobil”, „Faust” czy „Burza”? I nie chodzi mi tylko o to, że nie
masz okazji w nich grać, ale również po prostu oglądać.
Powiem szczerze, że akurat „Lobotomobil” był dosyć
specyficzny i nie do końca lubiłem w nim grać. Wierzę, że on się mógł podobać i
wiem, że tak było, bo spotkałem się z takimi opiniami. Natomiast spośród
spektakli byłego dyrektora akurat ten lubiłem średnio. Dla mnie ewidentnym
arcydziełem był „Faust” i tego spektaklu jest mi bardzo szkoda. Wiem, że obecny
dyrektor chciał go zostawić w repertuarze, ale niestety nie udało się. Z kolei
w „Burzy” robiłem zastępstwo, przechodziłem przez scenę trzy razy. Z Anią
Mierzwą mieliśmy niewielkie zadanie, toteż nie musieliśmy się za bardzo
namęczyć. Co tu dużo mówić, były to dosyć specyficzne spektakle, ale miały
swoją ogromną widownię i przede wszystkim na świecie robiły absolutną furorę.
Nie
tak dawno temu w Teatrze Nowym miało miejsce zamieszanie w związku z byłym już
dyrektorem. Jak aktor czuje się w takiej sytuacji, szczególnie kiedy ta osoba
ściąga go tutaj i daje mu szansę zaistnienia?
Na pewno nie jest to łatwa sytuacja i kiedy te
wydarzenia miały miejsce, my, jako pracownicy, nie czuliśmy się z tym najlepiej.
Inna sprawa, że nie wszystko, co mówiły media było prawdą. Natomiast z całą
pewnością niektóre słowa nie powinny paść z ust dyrektora. Aktorzy starali się
nie przejmować tym wszystkim na tyle, na ile było to możliwe i po prostu robić
swoje. Teraz jest nowy dyrektor, który ma swoją wizję i stara się prowadzić ten
teatr najlepiej jak potrafi.
No
właśnie. Jest nowy dyrektor, Piotr Kruszczyński. Jak sam mówi, chce odejść od
teatru mieszczańskiego na rzecz takiego, który jest bliższy poznańskiej publiczności,
bardziej „ludzkiego”. Jak ci się podoba ta wizja?
Bardzo mi się podoba, bo przede wszystkim mamy okazję
grać w różnorodnych projektach. Dzięki temu możemy się sprawdzić w wielu
gatunkach i – co ważne – każdy dostaje swoją szansę. Dobre jest też to, że w
teatrze pojawiają się nie tylko przedstawienia, ale także wiele przeróżnych propozycji
skierowanych do publiczności. Bardzo cieszy mnie również to, że Teatr Nowy
zaczął się pojawiać w mediach i ostatnimi czasy dużo się o nim mówi. Myślę, że zasługiwał
na to od dawna, a nie wiedzieć czemu został zepchnięty na dalszy plan. Teraz
przyjeżdżają do nas znani reżyserzy mający ciekawą wizję teatru i chcący się
nią podzielić z nami oraz publicznością. Jest to duży krok naprzód i oby to
wszystko rozwijało się tak dalej.
Twoim
debiutem w Teatrze Nowym był „Sen nocy letniej”, spektakl grany cały czas na
Dużej Scenie. Czy w związku z tym masz do niego największy sentyment? Jak się
gra w przedstawieniu, w którym obsada zmieniała się wielokrotnie w przeciągu
tych kilku sezonów?
Nie jest to dla mnie problem, do takiej sytuacji
byłem już przyzwyczajony w szkole. W przeciągu dwóch sezonów grałem najpierw z
Jagodą Stach, która była tutaj na etacie i występowała między innymi w „Burzy”.
Później przyszła Oksana Pryjmak, a teraz z kolei jest Dorota Abbe. To jest
zresztą taki spektakl, w którym każdy może się wykazać i nikt nikomu nie
przeszkadza, bo każdy ma swoją część układanki do wykonania. Jest to zresztą
bardzo duże przedsięwzięcie, w którym wszystko musi zagrać. I na pewno nie
można go nazwać musicalem.
Ostatnio
bardzo dużo jest ciebie na scenie teatralnej. Czy planujesz coś w związku z
dużym ekranem? Mówi się, że aktor teatralny nie ma czasu jeździć na castingi, a
później stawiać się konkretnego dnia na planie filmowym.
Rzeczywiście, nie mam powodów do narzekań jeśli
chodzi o częstotliwość pojawiania się na scenie. Co do dużego ekranu, myślę, że
nie jest to jeszcze odpowiedni moment. Chciałbym najpierw osiągnąć coś naprawdę
dużego w teatrze, a póki co mam nadzieję, że nie jestem jeszcze nawet w połowie
tej drogi. Rzecz jasna, zdaję sobie sprawę, że nie należę już do aktorów
najmłodszych. Warunki fizyczne mam takie, a nie inne i nic na to nie poradzę.
Wyglądam na starszego niż w rzeczywistości jestem. Chociaż kiedyś pewna znana
kobieta pracująca od wielu lat na przeróżnych planach filmowych, powiedziała
mi, że jeszcze mam czas na zrobienie kariery filmowej i nie muszę się z tym
spieszyć. Trzymam się więc tego i póki co myślę o rolach teatralnych. Poza tym
bardzo dobrze czuję się w Poznaniu i nie chciałbym przenosić się do Warszawy,
bo nie odpowiada mi tempo, w jakim ludzie tam żyją.
Co
sądzisz o pomyśle zatrudniania aktorów gościnnych w przedstawieniach Teatru
Nowego? A ostatnio jest to niemalże reguła, że wspomnę chociażby Tomasza Nosinskiego
w „Dwunastu gniewnych ludziach”, Macieja Hązłę we „Wnętrzach” czy też Michała
Opalińskiego w „Firmie”.
Nie przeszkadza mi to, bo jest to też pewne
doświadczenie dla wszystkich aktorów. Rozumiem, że dyrektor miał taki pomysł i
dzięki temu może sprawdzić pewne nazwiska i być może wyłapać jakiś talent. Jedynym
minusem jest to, że taki spektakl może być grany tylko w określonych terminach,
kiedy ten aktor może przyjechać do Poznania.
Wielu
ludzi uważa, że aktor to osoba niestabilna emocjonalnie i uczuciowo. Zgodziłbyś
się z taką opinią?
Ja ci odpowiem pytaniem na to twoje pytanie: czy
jako widz – a często występujesz w tej roli – wolisz oglądać na scenie ludzi,
których niełatwo określić, są niestabilni emocjonalnie, z każdą sekundą mogą
zrobić coś nieoczekiwanego, czy też oglądać osoby ciche, spokojne, ułożone,
przewidywalne?
Jako
widz, nie jestem w stanie powiedzieć jakie te osoby są prywatnie, bo na scenie
oglądam postać. Moje pytanie dotyczyło tego, co jest poza sceną. Na przykład
oglądając spektakl z tobą wiem, że to co widzę na scenie, to nie jest Michał
Kocurek prywatnie.
Jasne, że tak. Tylko że Michał Kocurek na przykład w
„Imperium”, grając postać tego Rosjanina, musi korzystać z pewnych danych mu,
przyrodzonych lub wyuczonych pokładów wrażliwości. I to są ewidentnie moje
pokłady wrażliwości. Natomiast rzecz jasna nie jest to Michał Kocurek
prywatnie. Jeżeli pytasz konkretnie, czy jak patrzę na swoje koleżanki lub kolegów, zauważam taką
prawidłowość – oczywiście, że tak. Jednak, moim zdaniem, u każdego aktora musi
być pewien element szaleństwa, bo to go czyni ciekawszą osobą na scenie.
Chciałbym
teraz zapytać o spektakl „Imperium”, ponieważ jest on dla ciebie bardzo ważny.
Od dawna chciałeś coś podobnego zrobić na scenie i w końcu się udało. Nie obyło
się jednak bez komplikacji. Początkowo twoją partnerką sceniczną miała być
Oksana Pryjmak, ale pewne zdarzenia losowe zadecydowały, że ostatecznie gra Ania
Mierzwa. Czy trudno było pracować w takich warunkach i czy po powrocie Oksany
to będzie zupełnie nowe przedstawienie?
Rzeczywiście jest to dla mnie bardzo ważny spektakl,
który w pewnym momencie zawisnął na włosku. Tak w ogóle, to my z Oksaną
mieliśmy już całość skończoną. Reżyser stwierdził, że w takim wypadku będzie
grała Ania Mierzwa, która jest odpowiednią osobą i może podołać temu trudnemu
zadaniu. Na szczęście się zgodziła i wykonała naprawdę fantastyczną pracę.
A
nie było to łatwe zadanie tym bardziej, że nie
znała dobrze języka rosyjskiego, co
akurat w tym przypadku mogło być dużym utrudnieniem.
Z jednej strony tak, ale z drugiej Ania miała też o
tyle łatwiej, że znała dokładnie tematy, o jakich mowa jest w piosenkach. Na
szczęście dzięki dużej pracy, jaką wykonała w tak krótkim czasie, wszystko się
udało. Czy po powrocie Oksany będzie to nowy spektakl? Z pewnością. Przede
wszystkim obie moje koleżanki grają zupełnie inaczej. I tak, jak Oksana nigdy
nie przyjdzie, żeby zobaczyć jak gra to Ania, tak samo Ania nie będzie
podglądała Oksany, żeby zagrać to w taki sam sposób, tak myślę.
Pojawiają
się takie głosy, że piosenki rosyjskie w tym przedstawieniu powinny być
tłumaczone i wyświetlane na ekranie, ponieważ nie każdy wszystko rozumie. Czy w
trakcie prac był w ogóle taki pomysł i jak ty do niego osobiście podchodzisz?
Gdzieś na etapie prób taki pomysł rzeczywiście się pojawił,
jednak ja zupełnie nie wyobrażam sobie, żeby na ekranie, na środku sceny
pojawiło się tłumaczenie. Nie pasowałoby to do całej scenografii. Zresztą do
tego, żeby polskie tłumaczenie oddało klimat oryginału niezbędna by była osoba
idealnie czująca rytm tego tekstu oraz jego przesłanie. Miałem okazję rozmawiać
z kilkoma widzami i pytałem czy rozumieją teksty piosenek. Odpowiadali, że nie,
ale myślą, że czują o czym śpiewałem i to jest właśnie dobra recenzja tego
spektaklu. Tak jest właśnie skonstruowany, żeby to poczuć, a nie głową przyjąć
i zrozumieć słowo w słowo.
Przenieśmy
się teraz na chwilę z Teatru Nowego do Centrum Sztuki Dziecka, bo miałeś
ostatnio okazję zagrać w spektaklu dla dzieci „Chodź na słówko”. Czym różni się
praca nad takim spektaklem od tego dla widza dorosłego?
Różni się diametralnie, ponieważ dzieci są
najbardziej wdzięczną, a z drugiej strony najokrutniejszą widownią świata – nie
kłamią. Jak im się coś nie podoba, to po prostu im się nie podoba, a nie siedzą
i myślą, że może to jednak jest dobre, bo ktoś tam tak powiedział. Jest to
zatem fantastyczny sprawdzian dla nas aktorów, jest tam binarny system odbioru
widowni. Zero albo jedynka, czyli albo się podoba, albo kompletnie nie.
A
w tym przypadku, jaki jest odbiór?
Jest bardzo pozytywny, dzieciaki się wkręcają,
bardzo inteligentnie reagują i to jest właśnie najciekawsze. Jerzy Moszkowicz, reżyser
spektaklu, powiedział nam, że nie lubi traktować dzieci jako głupszych istot. A
jeżeli pytasz, czy my jakoś inaczej gramy, to pewnie jak nas widziałeś tutaj w
„Imperium” czy w „Dwunastu gniewnych…”, pomyślisz sobie, że tak. Ale od takiej
wewnętrznej aktorskiej strony, to ja w ogóle nie mam takiego poczucia. Oczywiście
używamy innych środków, bardziej komediowych, których nie miałem okazji jakoś
masowo wykorzystywać tutaj na scenie, ale gramy tak, jakbyśmy grali dla
dorosłych widzów. I to jest właśnie gwarancja sukcesu. Jak zaczniemy
infantylizować, to będzie to słabe i dzieci od razu to wychwycą.
Próby
były długie?
Z próbami było podobnie jak w przypadku „Imperium”,
ponieważ pierwotnie miała tam grać Oksana. Ostatecznie występuje razem z nami
Ania. Spektakl jest przeznaczony dla dzieci, ale jednak nie tych najmłodszych –
tak od ośmiu lat wzwyż. Tekst Maliny Prześlugi jest rewelacyjny i przez to gra
się tak dobrze. On cię po prostu niesie. Jest bardzo inteligentny i niektóre
żarty, gry słowne są za trudne dla takich zupełnie malutkich dzieciaczków. A
jest tam przy okazji kilka takich smaczków tylko dla dorosłych. Ja podczas
każdej próby w kilku momentach również się śmiałem.
Jednym
z twoich największych fanów jest twoja żona. Jednak
mało kto wie, że ona również występowała w „Lobotomobilu” i to będąc już
właściwie w bardzo zaawansowanej ciąży.
Rzeczywiście, Tośka już w brzuchu siedziała, a Magda
fikała na scenie. Już może nie tak chyżo jak wcześniej, ale jednak. No i w
którymś momencie przed Sylwestrem, kiedy zostały dwa miesiące do rozwiązania, przyjechała
na spektakl, ale powiedziała inspicjentowi, że nie da rady zagrać. Bardzo mnie
rozbawił ten tekst o największej fance, ale coś chyba jest na rzeczy.
No
ale czujesz takie wsparcie ze strony żony?
Oczywiście, że czuję. Tylko że może ona na zewnątrz
jest bardziej moją fanką i chwała jej za to, natomiast wewnątrz domowych
pieleszy jest moim największym krytykiem. I za to chyba jeszcze bardziej ją
kocham.
Bardzo ci dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.
Dobra dziennikarska robota, Mati :)
OdpowiedzUsuńPW
Dzięki:)
Usuń